Polecany post

Maria i Jan

16.07.2017 Jeszcze tego samego dnia chcemy zobaczyć dom Marii. To ponoć miejsce w którym matka Jezusa dożyła swoich dni. Niełatwo tam się d...

Gruzja, Armenia troszkę Kijowa w 2015

3835 km - 27 dni - Gruzja-Armenia-Gruzja-Turcja(wybrzeże Morza Czarnego)
Do Tbilisi lecimy przez Kijów, ze Stambułu wracamy tak samo, bo takie bilety były najtańsze 800 zł w obie storny od osoby ukraińskimi liniami lotniczymi. 


8 lipca
W czasie tranzytowej przerwy w Kijowie wybrałyśmy się do miasta - 6 godzin  przerwy między lotami wystarcza na to, żeby przejść się główną ulicą miasta. I lepsze to, niż siedzenie na lotnisku. Autobus dowiózł nas do stacji Charkowskaja, a z tamtąd metrem dotarłyśmy do Złotych Wrót. Metro zaskakuje nas długością ruchomych schodów - niemal nie widać końca! Okazauje się jednak, że po przejściu kilkunastu metrów ejężdżamy jeszcze raz tyle...


Spacer do Majdanu, po drodze obiad w restauracji Metla, do której zaproszone zostałyśmy z ulicy, a na dzień dobry uraczono nas domowej roboty nalewką. 
Obejrzałyśmy Chreszczatik, potem Majdan, plac na którym działa się historia. Dopuściłysmy do tego, że białe gołębie siedziały nam na ramionach.




Do Tbilisi dolatatujemy koło dwunastej w nocy. Nasz hostel TiflisLux Boutique Guest House mieści się na ostatnim piętrze, na które prowadadzą niezależne zewnętrzne schody, co jest tu bardziej normą niż czymś niezwykłym. Lux dodano nieco na wyrost. Pokój spartański, ale za to dość duży, z malutkim oknem, łazienka wspólna. Hostelowo po prostu. Blisko centrum - co stanowi niewątpliwą zaletę i dość cicho, bo okno wychodzi na mało uczęszczaną boczną uliczkę. Jeszcze biegniemy do pobliskiego całodobowego sklepu po jakieś jedzonko. Okazuje sie, że mimo późnej pory przejście przez ulice Rustawelego nie jest łatwe. Odnoszę wrażenie, że piesi nie mają tu zbyt wielu praw, nie ma przejścia na dużym rondzie, przemykamy więc między jadącymi samochodami licząc na łut szczęścia i odrobinę dobrej woli kierowców. 

9 lipca
Wyruszamy na samodzielną wycieczkę po Kachetii, której nie zwiedziłyśmy w ubiegłym roku. Marszrutką jedziemy do Telawi nieco okrężną drogą przez wioski i miasteczka trzy godziny, bo to całe 161 km, chciaż krótszą drogą - zaledwie 90, tyle że marszrutki nie jeżdżą tą trasą. 



Telawi na początku wydaje nam sie nieciekawą mieściną, jednak po dojściu na wzgórze zmieniamy zdanie.



Miasteczko jest czyste, schludne, stopniowo rewitalizowane. Oglądamy piękne kamienice i domki, podziwiamy park i widok na rozległą dolinę Alazani, z której to wywodza się doskonałe gruzińskie wina.





W swojej wędrówce po miasteczko natrafiamy na starą zaniedbaną świątynię.

No i będąc w Telawi nie sposób pominąć tutejszego pomnika przyrody - platanu, przy którym nasz dąb Bartek wydaje się kurduplem...


Do Tbilisi wracamy krótszą drogą korzystając z tutejszego taksówkowego zwyczaju dobierania pasażerów. Taksówkarz zbiera komplet pasażerów, dzięki czemu cena za przejazd jest porównywalna z marszrutką. Przy okazji oczywiście zawiera się znajomości z towarzyszami podróży. Trasa jest malownicza, prowadzi przez wzgóra i zielone lasy, a jednoczesnie kręta i nie pozbawiona zasadzek w postaci pojawiających się nagle za zakrętem krów, a kierowca jedzie jak Gruzin - czyli bardzo szybko i brawurowo.




Po powrocie do stolicy jeszcze jedna fotka i zaliczamy banię tubylczą najbardziej (czyli taką, gdzie szafki klientek zamyka pani baniowa klamką i czasami nie może jej potem otworzyć), a masaż wykonuje kobieta o gabarytach bojownika sumo i ... reszty nie da się opisać. 


I jeszcze mamy siły na nocny spacer po Tbilisi. Przy okazji odkrywany ciekawe rzeźby na jednym z mostów.






10 lipca
Wycieczka do klasztoru David Garedża - nalepiej skorzystać z wycieczki organizowanej tuż przy informacji turystycznej w centrum Tbilisi - tanio (25 lari) i niezależnie. Organizowane są codziennie rano.
Naprawdę długo Dawid tego końca świata szukał. Pofałdowany step, temperatura powyżej 36,6 w cieniu, dwie godziny w busie. Przemiarzamy wysuszone połacie wykoszonych już pól i łąk, na których pasa się gdzieniegdzie stada krów. Jedyna miejscowośc po drodze to Udabno.


Byłyśmy kompletnie nieprzygotowane na trekking, który nas czekał. Sandałki okazały sie kiepskim rozwiązaniem. Na szczęście w porę uprzedzono nas o konieczności zaopatrzenia sie w wodę, bo w klasztornym sklepiku tego dobra nie uświadczysz - można natomiast kupic wino:). Woda w tej części Gruzji jest bardzo cenna. O samym klasztorze wiele napisano w przewodnikach, więc tylko potwierdzę - to piękne, magiczne miejsce. 



Widoki z wzniesienia ponad klasztorem zapierają dech w piersiach. Pofałdowane wzgórza i pagórki odkrywaja tajemnice ruchów tektonicznych, może Ziemia tak oddycha? Różnobarwne pastelowe warstwy są tu wyraźnie widoczne.




W drodze powrotnej zatrzymujemy się na obiad w Udabnie, w knajpce Polaka, który się tu osiedlił kilka lat temu, prowadzi hostel (10 lari), hotelik (32-40 lari) i malutką klimatyczną restauracyjkę z gruzińskim jedzonkiem. Dużo tu Swanetii (np. sól swanecka), okazuje się, że w tej miejscowosci osiedlono Swanów. 
Po posiłku ruszamy dalej i spotyka nas niespodzianka - nasz bus psuje się. Wysiadamy na kompletnym pustkowiu, w skwarze, bez odrobiny cienia! Kierowca zwaraca kozystając z tego, że autobus posuł sie na wzniesieniu - ma szanse dotrzeć do Udabna siłami natury. My zostajemy na skraju drogi...


Na szczęście "nasi" z Udabna przybywają z odsieczą, pakujemy się do dwóch małych samochodzików (niektórzy jadą w bagażniku), a we wsi już czeka busik, który dostacza nas cało i zdrowo do Tbilisi. 

11 lipca
Dziś  podróż z Tbilisi do Armenii. Udałyśmy  się  na dworzec autobusowy Ortogali i tam od  razu  przechwycił nas Georgi,  kierowca "legalnego" miniwana - klimatyzowany mercedes-taksówka,  o dziwo czysty i w bardzo dobrym stanie. Czekaliśmy na jeszcze  czworo  pasażerów, żeby był komplet. Doszła dwójka młodych  Holendrów i jeden  Ormianin od 25 lat mieszkający w Sankt-Petersburgu. Ten ostatni kupił dodatkowy  bilet za  40 lari dzięki  czemu wyruszyliśmy  przed ustalonym w grafiku  czasem. 
Granicę przekracza się  w dwu etapach,  za każdym razem wysiadasz samochodu  i przechodzisz kontrolę  paszportową. W Alaverdi, w którym to mieście chciałyśmy zgodnie z planem się zatrzymać, już czeka taksówka, która za darmo zawozi nas do Iriny (B&B Iris). Okazuje się, że mam adres tego pensjonatu zapisany w swoich notatkach jako godny polecenia przez blogerów.  Zostawiamy rzeczy i tą samą taksówką  jedziemy zwiedzać trzy z pobliskich świątyń. Nasz kierowca jest weteranem wojny z Azerbajdżanem,  kiedyś był nauczycielem matematyki w szkole, jednak po ranach, jakie odniósł na wojnie nie wrócił do tego zawodu. Jak sam powiedział  - jest zbyt nerwowy, by pracować z dziećmi. Nadal nosi w sobie odłamki, a jego rodzina otrzymała „czarny list”  - zawiadomienie o śmierci syna, bowiem uznano go za zmarłego. Trudno to sobie wyobrazić.
Zaczynamy od klasztoru Akhtala zbudowanego w XIII wieku, którego charakterystyczną cechą sa wspaniałe freski. Świątynia jest pięknie położona i nadal czynna jako kościół. Ormianie w zdecydowanej większości są chrześcijanami i deklarują sie jako członkowie Świętego Apostolskiego Katolickiego Kościoła Ormiańskiego (kościoła gregoriańskiego) z odrębną od innych religii chrześcijańskich obrzędowością o hierarchią (czterech patriarchów).







Stamtąd udajemy się do kompleksu świątynnego Haghpat, w którym niegdyś mieściła się oprócz klasztoru również uczelnia medyczna. Najstarsze zabudowania pochodzą z X wieku. Po trzęsieniu ziemi w XIII świątynia została odbudowana i rozbudowana. Haghpat wraz z pobliskim Sanahinem należy do obiektów wpisanych do rejestru zabytków UNESCO. 





Droga do świątyni, jak większośc tutaj - to serpentyna. Przy szosie zaskakuje nas widok cmentarza - groby rozmieszczone sa przy samej jezdni. Trudno jest pochować zmarłych w ziemi, gdy jej warstwa jest tak cieńka, a pod spodem - lita skała.



Sanahin, którego nazwa oznacza "starszy od tamtego" - to znaczy Hagpatu, znajduje się bezpośrednio nad miasteczkiem Alaverdi, wjeżdżamy na górę samochodem i zwiedzamy znajdujący się w remoncie kompleks klasztorno-kościelny.W tutejszych świątyniach niewiele jest fresków, te w Akhtakle, bardzo bogate - stanowią wyjątek. W innych - jak w Sanahinie, a przedtem w Haghpacie magię tworzy światło.











Alaverdi oprócz kompleksu klasztornego z X wieku i nadal działającą kopalnią miedzi może poszczycić się kolejką linowa, która dowozi mieszkańców osiedla Sanahin do pracy w mieście, oraz muzeum Artioma Mikojana, który był konstruktorem samolotu MiG. Prototyp można zobaczyć na wzgórzu ponad Alaverdi obok muzeum, którego dyrektorkę poznajemy w kolejce linowej - wraca z pracy do domu. Dla nieświadomych znaczenia tego  myśliwca  - został skonstruowany w 1940 roku i odegrał dużą rolę w czasie II wojny światowej.


A w samym miasteczku warto przejść się po maleńkim parku nad rzeka i wspiąć na zbudowany w XI wieku most nad rzeką Debed.


Wieczorem przychodzi do nas na pogwarki gospodarz Stiepan, inżynier atomista. Przedstawia swoją teorię wielkiego wybuchu zadając pytania: Jak to możliwe, że starożytni Egipcjanie tak dokładnie oszlifowali kamienne bloki piramid? W jaki sposób wywiercili w tychże blokach maleńkie otwory, idealnie gładkie, by mógł się przez nie przesypywac piasek? Dlaczego w budowie piramid zastosowano liczbę "pi" i twierdzenie Pitagorasa, skoro budowniczowie nie mogli ich znać? Co kryje biblioteka pod Sfinksem? Dlaczego zawsze widzimy tę sama stronę księżyca? Co jest po drugiej? Czy to możliwe, że ktoś  reżyseruje i obserwuje nasze istnienie? Czy jesteśmy tylko poligonem doświadczalnym istot wyższych? Czy to mozliwe, że Księżyc jest sztucznym satelitą tych istot? Dlaczego wszyscy amerykańscy kosmonauci, którzy wylądowali na Księżycu zwariowali lub popełnili samobójstwo? Dlaczego od tylu lat nikt nie podjął próby kolejnego lądowania na Księżycu? Mózgi zaczęły nam się topić, zwoje przegrzewać, neurony odmówiły współpracy - wysiłek intelektualny okazał się zbyt duży, więc nasz rozmówca przeszedł na analizę literatury polskiej - czy "Lalka" Prusa została dobrze przetłumaczona? A co takiego jest w  "Quo vadis", że tę książkę można czytać kilka razy i znajdować za każdym razem coś nowego... No i co z Tołstojem, a co z Bułhakowem... 

12 lipca
Poznajemy Roberta,  nauczyciela geografii  z Ljubliany i razem wybieramy  się na zwiedzanie  kolejnych monasterów: katedry w Odzun, małego  kompleksu klasztornego w Ardwi i Kobayr. Do Odzun jedziemy baardzo starym autobusem, zważywszy na krętą drogę to ciekawe doświadczenie. Jak toto sie wspięło tak wysoko?



Na terenie katedry doświadczamy na własnej skórze tradycji wartawar czyli śmingusa-dyngusa po ormiańsku.  Dzieciaki polewają nas wodą,  Gosi  i Robertowi opróżniają wiadro  wody na plecy. Woda może i święcona, ale jednak zimna. Oboje  są  przemoczeni  do majtasów.  Tak jest w Armenii w każdą niedzielę  lipca.  Na szczęście to tylko woda i jest ciepło,  więc szybko wyschniemy.




Piękna budowla, nieco nadgryziona zębem czasu.  W katedrze  trwa msza,  której  towarzyszy  śpiew. Niesamowite  wrażenie, cudne  w swej prostocie  wnętrze i duch czasu...








Na piechotę wyruszamy do Ardvi, to około 7 kilometrów szutrowa drogą prowadząca przez płaskowyż. Po drodze napotykamy na jeszcze jedną, nigdzie nieopisaną cerkiewkę Horomayri, obok której przy stogu siana stoją stare haczkary - kamienne płyty z płaskorzeźbami.






Cerrkiewka połozona jest na skraju wwąwozu. Najbardziej zaskakująca jest jednak druga część świątyni - położona w wąwozie i chyba niedostępna (nam nie udało się do niej dotrzeć).


Upał doskwiera, więc autostopujemy i dość szybko w siódemkę w małym samochodziku docieramy do wsi Aygehat, a stamtąd kolejną okazją do Ardwi. To święte miejsce, w którym w 718-728  roku zbudowano kościół i cerkiewkę.






Przy samej cerkwi biesiaduje rodzina - biesiedki (czyli altanki przeznaczone do powszechnego użytku na rodzinne imprezy znajdujemy tu na każdym kroku - przy drogach, świątyniach, na polu).

Obok znajduje się źródełko o nazwie "Pępek Węża", ponoć o specjalnych właściwościach leczniczych. Rzeczywiście można odnieść wrażenie, że woda wycieka z pępka wyraxnie rysującego się w skale węża.

Przy Pępku Węża spotykamy rodziców Ashota, którzy mieszkają razem z nami u Irmy. Okazuje się, że mamy podobne plany, ale oni (w odróżnieniu od nas) dysponują samochodem i zabierają nas ze sobą.
Kolejna świątynia jest ukryta za wioską położoną na stromym zboczu wzgórza. Wydaje się niezamieszkała, kiedy po schodach między płotami wspinamy się do Kobayr, więc po drodze zajadamy zwisające nad ścieżką morele. Cerkiew jest akurat w trakcie rewitalizacji. Szczególnie silne wrażenie robi jej położenie i pobliska pieczara, w której skrapla się woda odżywiając bujną roślinność.






Na ścianach świątyni mozna odczytać inskrypcje w języku starogruzińskim (oczywiście o ile ten język się zna, haha). Wpływy kultury gruzińskiej są tu nadal widoczne.
W przedrożnej knajpce, jakich tu mnóstwo zjadamy smaczny obiad i poznajemy bliżej naszych nowych znajomych Narinę i Wahę. Oboje pracują i powodzi im sie dobrze, co w Armenii wcale nie jest zbyt częste, o czym przekonałyśmy sie w czasie naszej podróży. Mnóstwo Ormian wyjeżdża do pracy do Rosji, a jeśli się uda - jeszcze dalej. W Armenii mieszka zaledwie około trzech o pół miliona ludzi, z czego połowa - w Erewaniu, natomiast ormiańska diaspora liczy ponad 7 milionów. Wiele osób wyemigrowało w czasie wojny z Azerami, w tym też czasie kilkaset tysięcy Ormian przeniosło się z Azerbajdżanu do Armenii.

13 lipca
Nasza kochana gospodyni Irina  zatroszczyła się  o dalszą  podróż i kolejne  noclegi. O 8.20 po  pysznym śniadanku  wyszłyśmy na drogę, a  autobus  zatrzymał się pod  naszym domem. Wiek wehikułu jest trudny do określenia, ale  sadzę, że możemy być  rówieśnikami.I  równie  dobrze  się  trzymamy:).


Kręta  droga towarzyszy rzece Debed i biegnie  głębokim wąwozem.  W półtorej  godziny dojeżdżamy do Wanadzoru,  gdzie natychmiast zgodnie  z instrukcją  Iriny kupujemy bilet  na marszrutkę  do Idżewanu. Rada okazała się  ze wszech miar słuszna. Kiedy  już mamy  odjeżdżać okazuje się,  że niektórzy będą  stali w minibusie. Po drodze wciskają się  kolejni  pasażerowie, Gosia zostaje zastępczą matką   brzdąca, który zasypia  jej  na kolanach,  ja trzymam jakieś siatki. Docieramy na miejsce, gdzie już  czeka na nas taksówka - szczerze mówiąc nie wiem po co, bo do naszej kwatery jest  bardzo  blisko. Pewnie dlatego,  żeby  nas nie  przechwyciła konkurencja. Idżewan  nie ma wprawdzie rozbudowanej bazy,  ale  turystów  też  niewielu  tu się  zatrzymuje. Pogoda dziś wydawała  się  odpowiednia na  wycieczkę w góry,  które nas kuszą,  chociaż wyższe  partie  toną we mgle.  Wyruszamy zaopatrzone w pomidory, tutejszy ser i brzoskwinie . Do wsi Janokawan można dotrzeć tylko taksówką lub na piechotę. To około  10 km,  a od wsi do początku szlaku jeszcze  3 km. Decydujemy się  na taryfę i umawiamy z kierowcą na 1500 dram (12zł). Dziś  oszczędzamy - przejazd z Alaverdi do Wandzoru kosztował  po 500 od osoby,  z Wanadzoru do Ijewanu  - po 1000, a potem już  wszystko  za jeden uśmiech.
Szłyśmy prawdopodobnie bardzo malowniczym szlakiem, jednak zmieniająca się  w kapuśniaczek mgła zniechęciła nas do zwiedzania  rezerwatu Lastiver  i rzeki Khachaghbyur (jejku co za słowo!). To jeszcze półtorej godziny wędrówki w jedna stronę...


Tak więc dochodzimy  tylko do ośrodka turystycznego, wypijamy herbatkę na rozgrzewkę,  na polance pod daszkiem  zjadamy nasz pyszny prowiant i maszerujemy z powrotem do wsi licząc na to,  że złapiemy stopa.
Nie zdążyłyśmy wytrzepać kamyków z butów,  a już po pierwszym machnięciu ręką siedziałyśmy w terenowym mercedesie . Jego właściciel  Hracz  (to imię) nie  tylko podwiózł nas do miasteczka, ale jeszcze  zaprosił  na szaszłyka. Zgodziłyśmy się, tutejsze świnki mają całkiem inne życie niż te,  których mięso spożywa się w Europie, i to odbija się  na smaku karkóweczki, żeberek i innych szaszłyków.  Bo tu szaszłyk nie oznacza kawałków mięsa na patyku. To po prostu mięso lub warzywa  z grilla. Wstyd się  przyznać,  ale wcinałyśmy z przyjemnością gaworząc i popijając  wódeczkę z Hraczem  i jego siostrzeńcami. Młodzi słuchali,  nie odzywali się  wcale  i wykonywali natychmiast krótkie polecenia stryjka. Hracz wyjaśnił, ze takie zachowanie wynika z szacunku do starszych i w tej społeczności jest normą.
Nie chciałyśmy wsiadać do samochodu z kierowcą, który popijał gorzałkę, jedna zostało nam wyjaśnione,  że absolutnie nie wypada, żebyśmy z przydrożnej knajpki wyszły same na piechotę – to i dla nas i naszego nowego znajomego byłby poważny dyshonor Więc dostosowujemy się do tutejszych obyczajów i pozwalamy odwieźć do centrum miasteczka.

14 lipca
Zamiast planowanej marszrutki skorzystałyśmy z taksówki w tej samej cenie po 500 dram od osoby. Marszrutki zabierają  przede  wszystkim tych,  którzy  jadą  do końca - w tym przypadku - do stolicy.  Więc nie było sensu  ryzykować. Razem z nami taksówką jechał małomówny Ormianin. Kierowca wysadził  nas na skrzyżowaniu i powiedział, że  po naszego  towarzysza podróży zaraz ktoś przyjedzie i podwiezie nas do monasteru Hogarcin. Tak też  się  stało. W rozklekotanej dryndoletce (marka nierozpoznawalna,  zabytek muzealny i trudno uwierzyć, że  toto jeździ i w dodatku pokonuje wzniesienia) zawieramy znajomość  z Walusiem pszczelarzem,  bratem nieśmiałego milczka z taksówki -  Armena (to imię).

Zatrzymujemy się  w połowie  drogi tam,  gdzie miała powstać  dolna stacja kolejki linowej do monasteru Hogarcin.  To jedna  z licznych niedokończonych  budowli w regionie Tawusz. Nasi nowi bracia  mają  tu rozstawionych ze trzydzieści  uli,  a pozbawiony okien "stan surowy" stacji wykorzystują jako letni dom. Dlaczego "bracia", bo Waluś  jeszcze w samochodzie w taki ładny  sposób ustalił nasze relacje. Miejsce jest przepiękne - gęsty  mieszany las na zboczach gór, w wąwozie potok i wodospad,  brzęczenie pszczół.  Spokój przyrody. Pszczółki zapracowane są,  bo akurat w lesie  kwitną lipy.



Jedziemy razem dalej.  Monaster  Hogarcin robi zupełnie  inne wrażenie niż  poprzednie. Tu jakiś  bogaty  zapewne amerykański Ormianin zainwestował ogromne pieniądze w rekonstrukcję, co dodało blichtru ale nieco zubożyło  magiczne uczucie odwieczności, jakiego doznawałyśmy w bardziej nadgryzionych zębem czasu świątyniach. Remont jeszcze trwa,  wybudowano również seminarium. Turystów  tu też  niewielka grupa.  Żadne  opłaty nie są  pobierane  (to też w Armenii  normalne). A może  szkoda - bo byłaby  praca dla ludzi i może  mniej śmieci szpeciłoby  te piękne  miejsca.











Nasi bracia pszczelarze zapraszają nas na zupę,  miód,  oczywiście nieodzowne  pomidorki i ogórki z domowego ogródka no i domową wódkę (która pali się żywym  ogniem w kontakcie  z zapalniczką,  a smakuje prawie  jak woda mineralna). Armen zrywa zioła  rosnące  wokół i doprawia nimi kartoflankę  z makaronem. Jemy z cynowych miseczek.  Ta uboga strawa w jakiś sposób symbolizuje ten kraj. Większość  ludzi żyje  tu biednie - nie ma pracy.  Wielu,  jak Armen,  zaciąga kredyty, nierzadko pod zastaw swoich mieszkań czy domów, żeby  uruchomić swój mały interes (np.  pszczelarstwo), a jeśli się  nie uda i bank przejmuje zastaw to zostaje im tyle,  żeby  kupić bilet na pociąg lub samolot i szukać szczęścia gdzieś indziej.



A jednak są  niezwykle  serdeczni i gościnni. Nie mamy żadnych wątpliwości, że ich gościnność jest kompletnie bezinteresowna, przyjacielska, ludzka.
Kolejny autostop – tym razem Irańska rodzina – zawozi nas do głównej szosy, a dalej okazjami dostajemy się do miasteczka Dilidżan, który z nieznanych nam powodów uznawane jest za interesujące. Może za sprawą "monumentu" upamietniającego film o Ormiańcu, Żydzie z Moskwy i Gruzinie?

Może zawdzięcza swoja popularność spacerującym po ulicach krowom?
Albo jednej uliczce z kramami rękodzielniczymi?
A może chodzi o "pijane drzewa" (tak je nazywaja miejscowi) na wzgórzu?

W każdym razie tu również spotykamy sympatycznych i życzliwych ludzi...


Jescze mamy dość czasu przed wieczorem, by autostopem
dostać się do następnego kościoła Goshavank.
 Jak zwykle fascynuje mnie światło.


Przed świątynia można zaopatrzyć się w tutejsze herbatki ze świeżo uzbieranych i wysuszonych ziół. W Armenii herbata smakuje wysmienicie, pewnie w dużym, stopmiu za sprawa wody, która zdaje się być bogactwem naturalnym tego kraju. Nawet zwykła kranówka to woda mineralna!
Po powrocie do Iczewanu ogladamy rozsiane po całym mieście rzeźby, które pozostawili tu plastycy z różnych krajów (również z Polski), i spacerujemy po parku i targu nad rzeką...






15 lipca
Rano spakowałyśmy nasze duże  plecaki i zostawiłyśmy je w naszym guest housie (Anahit guesthouse, 4 Tavrizyan str., Ijevan, tel. +37477 01 22 74 - można porozumieć się po angielsku lub francusku, a z gospodynią - po rosyjsku. Z czystym sumieniem polecam to miejsce).


Gagik   (nasz gospodyni) powiedziała, że  przyjedzie  nowy gość.  Zgodnie z naszymi przewidywaniami - to Robert.
My bierzemy taksówkę za 3000 i jedziemy do Yenukowanu,  ale tym razem aż  do bramy terenu hotelowego.


Pogoda bajeczna. Wzdłuż muru ścieżką dla koni docieramy do szlaku oznaczonego zielonymi kropkami.  Całe szczęście, że nie wpadłyśmy na pomysł,  by przemierzyć go podczas pierwszej  próby  we mgle. Ścieżka  prowadzi nad przepaścią. W głębi wąwozu  płynie  potok,  jednak z tej wysokości  nawet  go nie słychać.  Ani nie widać - kryje się w gęstwinie. To chyba najpiękniejszy szlak jaki widziałam i jeśli chodzi widoki i jeśli chodzi o ukształtowanie terenu.





Po 1,5 godzinie docieramy do celu - jest to urocze miejsce  położone  nad potokiem przy wodospadach. W domkach na drzewach można przenocować za pięć  tysięcy dram od łba w swoim śpiworze, w potoku jest głębia do kąpieli,   a w barze piwa i wina do wyboru.




Na szczególną uwagę zasługuje prysznic:
No i stada motyli:

W Idżewanie jeszcze działa jedna wytwórnia win.  Tutejsze nie ustępują gruzińskim.  Nie chce nam się z tego miejsca ruszać.  Zjadamy połówkę kupionego wczoraj  na targu arbuza  i ruszamy.  Powrotna droga składa się  z kilku dość   stromych podejść.  Trudno uwierzyć, że  można  ten szlak przebyć również konno,  a jednak tak jest,  o czym świadczą  jednoznacznie ślady końskich  kupek na ścieżce. Idziemy w kierunku  wsi,  ale stopa łapiemy niemal natychmiast.  Do Idżewanu, zawożą  nas pracownicy hotelu.
Kupujemy na targu tutejszy solony ser,  przy którym feta powinna zarumienić  się ze wstydu,  pomidora,  przy którym supermarketowe powinny zapaść się  pod ziemię, i brzoskwinie o boskim smaku słońca.
U Gagik już siedzi Roberto. Chwilę  gadamy,  razem idziemy na awtostancję  czyli dworzec autobusowy. Marszrutka do Dilidżan odchodzi za pół godziny więc ruszamy  na stopa. Chłopcy, którzy nas kawałek podwieźli,  jechali na spotkanie  w "riestoranie", ale zawieźli nas za miasto i kazali zapisać  numer telefonu - w razie problemów  mamy dzwonić,  a jak dojedziemy do Erewania to koniecznie,  bo jeden z nich -półormianin-półhohol (czyli  Ukrainiec ) pokaże nam największe atrakcje turystyczne stolicy i okolic.
Następnym stopem, w którym w kabinie kierowcy mieści się nas czworo plus plecaki, a ja klęczę na podłodze i modłę się, żeby  przypadkiem  na kolejnym zakręcie nie otworzyły się  drzwi, o które  opieram się całym ciałem,  dojeżdżamy do Dilidżanu. Znowu dostajemy numer telefonu na „wsiakij sluczaj”. Marszrutka odchodzi  za chwilę,  nie już  miejsc, ale bajeruję kierowcę i do następnego punktu dojeżdżamy siedząc  na plecakach.  Chcemy dotrzeć do miasteczka Szorża, jednak kolejna okazja - tym razem wypasiona klimatyzowana terenówka zabiera nas do Wiktorii, niewielkiego ośrodka  w stylu  głębokiego komunizmu. Wynajmujemy dwupokojowy domek z łazienką (bez ciepłej wody) i niby-kuchenką z przedpotopowym zlewem. Do ściany przymocowany jest podgrzewacz,  jednak wtyczkę zastępują dwie nagie końcówki kabla, zresztą  szefowa tego przybytku wyjaśnia nam szybko i logicznie, że za tą cenę (10 tysi ) nie możemy  oczekiwać luksusów.  Kąpiemy się  w jeziorze,  które  jest wielki jak morze.  Fale i bardzo zimna woda przypominają nasz Bałtyk, tylko plaża mniej  sympatyczna.



Nasz podwozczik zaprosił  nas na imprezkę urodzinową,  postanawiamy jednak najpierw pojechać do Szorży. Stopem oczywiście. Okazuje się,  że  to ze trzydzieści kilometrów. Robimy zakupy, zjadamy coś  w miejscowej knajpce, znowu budząc zdziwienie,  że  bez chleba,  który  tu obowiązkowo towarzyszy każdemu  posiłkowi. I znowu stajemy  przy drodze. Wracamy do ośrodka po zmroku. Szefowa Anna - zwariowana rozwódka z sześciorgiem dzieci, przedstawia nas właścicielowi tego przybytku, który zaprasza nas na druga tego dnia kolację - świeżą rybę z jeziora Sewan gotowana w warzywach. Oczywiście zachęca nas nie tylko do jedzenia, lecz równiez do picia gorzały. Nie mamy ochoty, więc dość szybko wymawiamy się zmęczeniem i sennością.

16 lipca
Dzień przeznaczamy na podróż na południe wzdłuż wschodnigo brzegu jeziora Sewan. Wiemy, że atrakcyjny turystycznie i bardziej uczęszczane jest przeciwległe wybrzeże. Tu bardzo blisko znajduje się granica z Azerbajdżanem, brakuje infrastruktury, a droga jest kiepska. Nie jeżdżą żadne marszrutki ani pociągi, chociaż widzimy tory kolejowe i małe opuszczone stacyjki. Przemieszczamy się powoli, po kilka kilometrów, bo ruch samochodowy ma charakter lokalny. Podwożą nas po kolei: sprzedawca lodów, mer miasteczka Shorza, oficer z tutejszej jednostki i miły starszy pan, który jest bardzo zdziwiony naszą próbą przedostania sie na południe tą stroną jeziora. Kiedy docieramy do wsi Rambak droga wygląda tak:

Jest to jedyna droga po tej stronie jeziora! Mamy wątpliwości, czy uda nam się dojechać do celu, którym dziś jest  Jeghegnadzor - zaledwie 160 km, ale w tych warunkach... Po godzinie oczekiwania pojawił sie pierwszy samochód - furgonetka, która wiezie jakieś kamienie, żelaztwo, zmierza do Wardenis i zabiera nas. Uff!

Dalej już spokojnie przemieszczamy się do celu. Krajobraz całkowicie sie zmiania. Znowu góry. Po drodze zatrzymujemy się przy karawansaraju Orbelian na przełęczy Sunik.






Po ulokowaniu się w motelu w Jeghegnadzorze zwiedzamy jeszcze oddalony o dwadzieścia kilometrów monastyr Noravank. Uprzejmy policjant, który własnie skończył służbę i wraca do domu podwozi nas na miejsce, po drodze fundując napoje. Kierowcy są tu bardzo uprzejmi, a podwiezienie nas do celu podróży uważają nierzadko za punkt honoru, nawet jeśli jest im to nie po drodze.
Do klasztoru Norawank jedziemy głębokim wąwozem wśród przepieknych skał o czerwonym zabarwieniu. Wielkich kanionów jest tu niemało, a urokiem dorównują temu w USA.









Do miasteczka wracamy nieco okrężną drogą przez Arpi w piątke w kabinie dostawczego samochodu - Gosia u mnie na kolanach. Po drodze widzimy miejsce, gdzie trwają wykopaliska. Okazuje się, że już 5000 lat temu w tutejszych jaskiniach produkowano wino. W Arpi zostawiamy jednego pasażera, który namawia nas, żebyśmy zostały na kawę lub herbatkę.  Nasi towarzysze podróży nie narzekają na biedę i brak pracy - jeden prowadzi sklep, drugi jest aptekarzem. W ogóle po tej stronie przełęczy Sunik Armenia wydaje nam się jakas inna, przede wszytskim bardziej zadbana, czystsza, może bardziej dostatnia? Wieczorem w Jeghegnadzorze idziemy do kawiarenki w parku w centrum miasteczka. Bardzo przyjemne miejsce, dobre jedzenie.
Natomiast motel okazał się niewypałem - po powrocie nie możemy wejśc do pokoju, bo popsuł sie zamek. Właściciel dostaje się tam przez okno, które na szczęście zostawiłysmy otwarte, wymienia zamek i dopiero możemy wejść. W  środku - jak w piekle, prysznic nie działa, wiatrak również, a okno wycodzi na ruchliwą szosę - całą noc hałasuja podjeżdżające pod górę cieżarówki. Cóż - jaka cena taki standard - płacimy za pokój zaledwie 10 tysięcy dram.

17 lipca
Rano objuczone wychodzimy na drogę i dość szybko łapiemy "stopa" bezpośrednio do Tatew, a własciwie  do "Wings of Tatew" - najdłuższej na świecie kolejki linowej (niemal 6 km). Zabiera nas młode małżeństwo z Erewania.
Przy wejsciu do kolejki zagaduje nas po polsku jeden z pracowników. Okazuje sie, że przez 5 lat mieszkał we Wrocławiu. Kolejka linowa jest naprawdę niesamowita, szkoda tylko, że pogoda nieco się popsuła. Pod nami wije sie droga do wsi Tatew i klasztoru z X wieku. Droga prowadzi przez naturalny skalny most, który nosi nazwę Czarciego mostu.






Zostawiamy nasze plecaki u Gago, który prowadzi knajpkę przy klasztorze i wynajmuje pokoje w swoim domu. Warunki takie sobie, a ceny stosunkowo wysokie - zapewne za sprawą kolejki linowej wzrosła liczba turystów. Nie zwiedzamy klasztoru zostawiając to sobie na jutro i wyruszamy na szlak, o którym czytałam przed przyjazdem. Jest 15.00, do wsi Harżis według opisu bedziemy szły około pięciu godzin. Pytamy Gago, czy pogoda moze sie pogorszyć - zapewnia nas, że nie będzie padać, więc zostawiamy kurtki. To był błąd, jak się później okazało. Szlak jest dobrze oznaczony biało-czerwonymi znakami przypominającymi polska flagę, być może dlatego, że wytyczał go Polak o imieniu Maciek. Ale o tym dowiadujemy się dopiero wieczorem. Nikt przed nami chyba dawno tędy nie szedł, miejscami przedzieramy sie przez krzaki, a roślinność sięga nam do piersi.


Początkowo szlak prowadzi przez wieś łagodnie w górę, potem idziemy drogą posród łąk i pastwisk, wreszcie wchodzimy  do lasu.




Dalej, po około 2 godzinach wędrówki zaczynamy schodzic do wąwozu, którym płynie potok. Pogoda się psuje, gdzieś w oddali grzmi. Jest dość mokro, a stromą ścieżkę gdzieniegdzie pokrywa błoto, trzeba więc schodzić ostrożnie. Na chwile zatrzymujemy sie przy źródełku, które synowie obudowali, by uczcic swojego ojca. Oczywiście wykuli w kamieniu portret taty. Takie portrety widzimy w wielu miejscach, a obowiakowo - na pytach nagrobnych.
Po drugiej stronie wąwązu już widać ruiny starej kurdyjskiej wioski a nad potokiem - zbudowany w środniowieczu most, po którym przechodzimy na druga stronę.




 Grzmi coraz bardziej, a w dodatku napotykamy na świeże ślady niedźwiedzia. Rozglądamy sie czujnie, czy zwierz nie wyjdzie gdzies zza krzaków...





Jedna z chat wygląda na odremontowaną, sadzimy, że służy pasterzom. Nie mamy odwagi wejśc do środka. Później dowiadujemy się, że w chacie mozna sie przespać, są zapałki, herbata i cukier.
Droga początkowo prowadzi dość łagodnie w górę, od pewnego momentu jednak zaczyna być coraz bardziej stroma. Spadaja pierwsze krople deszczu, który po chwili zamienia sie w ulewę, a mu docieramy do ruin Starego Harżisu. Mieszkańcy przenieśli sie wyżej, na skarpe po trzęsieniu ziemi. Teraz czeka nas jeszcze krótka wspinaczka wąskimi ścieżkami, ale juz widzimy ludzi i krowy. Leje. Jesteśmy przemoczone do majtek, w butach chlupocze, kiedy spotykamy Avika. Avik wyszedł po krowy, jednak ich nie znalazł. Śmieje się że zamiast pięciu krów przyprowadzi do domu dwie mokre Polki. U Awika ściągamy z siebie przemoczone ubrania, udało się uchronić tylko polary, które schowałyśmy w plecakach. Zawijamy sie w ręczniki, pijemy ziołowa gorąca herbatę i suszymy włosy.

Wkrótce do domu wraca syn, który pasł barana, i żona Awika.  Kobiety piekły dziś lawasz z dwóch worków mąki dla kilku rodzin. Gracjen daje nam jakieś ubrania, rozkłada na stole chleb lawasz (płakie placki wypiekane na wewnetrznych ściankach glinianego pieca), przygotowuje kolację. Nie wiemy, jakim sposobem i kiedy udaje jej się ugotować warzywa, wykapać się i nakryć do stołu. Czarodziejka! Tym bardziej, że dziś jest dzień bez wody - wodociąg działa co drugi dzień. Wodę do kapieli podgrzewa się w bańce na mleko za pomoca własnej roboty grzałki (cos jakby dwukilowy odważnik podłaczony do prądu). Trochę martwimy się o krowy, które szwendają się gdzieś w wąwozie, gdzie przecież widziałyśmy ślady niedźwiedzia. Awik wyjasnia, że dużo groźniejsze sa wilki, które również grasuja w tej okolicy. Od naszego gospodarza dowiadujemy się, że to on i jego brat wspólnie z Maćkiem wytyczali szlak, a pamiątkowa płyta przy źródełku jest również dziełem jego i brata i upamietnia ich ojca.
Kiedy jemy kolację nagle gaśnie światło - prąd wyłączyli. To też normalne, mówi nasz gospodarz... więc romantyczna kolacja przy świecach!


Awik oprócz tego, że jest gospodarzem i myśliwym, ma jeszcze jedna profesję - zajmuje sie kowalstwem artystycznym i uczy w szkole zawodowej tego rzemiosła. Stół i krzesła, łóżko a jednoczesnie kołyska, róża i koło poniżej to tylko niektóre przykłady kunsztu Awika.




Zostajemy na noc w domu Awika i Gracjen, licząc na to że nasze ubrania i buty chociaż trochę przeschna do rana.
Po śniadaniu Gracjen pakuje nam jeszcze pasterską wyprawke na drogę (lawasz i doskonały domowy ser) i ruszamy we mgle i w wilgotnych ubraniach do Tatew, żeby odebrać nasze plecaki. O żadnej zapłacie nie ma mowy, chociaz naszym gospodarzom się nie przelewa. Dom nie jest jeszcze wykończony, ubikacja - jak u mojej babci dawno temu, czyli sławojka na podwórku. Ludzie w tej wsi żyja z tego, co sami wyhodują, zbiorą w lesie lub na łące, upolują. Z oszczędności sami pieką chleb, wyrabiają sery. Problemem jest zapłacenie rachunków za prąd i wodę. Ale za to maja wielkie serca, sa naturalni, przyjacielscy i szczerzy.
18 lipca
Z Harżisu do Tatew dostajemy sie autostopem, chociaż miałysmy watpliwości, czy to się uda - pogoda spłatała nam figla, mgła zaległa taka, że widoczność ograniczona jest do kilkunastu metrów. Jeszcze rzut oka na monastyr i w drogę.






W drodze powrotnej między Tatewem a stacją kolejnki linowej w pobliżu wsi Halidzor natrafiamy na bardzo przyjemny ośrodek, w którym można zatrzymać się na jedzonko lub na nocleg. Czyste i estetyczne domki wynajmowane sa w cenie 5 tysięcy dram od osoby. Zdjęcie zrobione we mgle nie odaje uroku tego położonego na zboczu wzgórza nad potokiem Worotan miejsca. Przy normalnej pogodzie rozpościera sie stąd wspaniały widok na wąwóz i klasztor Tatev.

Jedziemy dziś do Erewania, po drodze chcemy zobaczyć kamienne kręgi. Mimo mgły (a może dzieki niej) dość szybko zatrzymujemy samochód w młodymi ludźmi wracającymi z wycieczki do Górskiego Karabachu. Bardzo zachęcają nas do podróży w tamtym kierunku. Na razie jednak ruszamy w przeciwnym kierunku. Z każda minuta pogoda zmienia się na lepsze, a temperatura rośnie - w Tatewie było zaledwie 15, a kilkadziesiąt kilomentrów dalej, w okolicy miasteczka Sisjan - juz 25. Nasi nowi znajomi są również zainteresowani ormiańskim Stonehenge - Karahunge lub Zorac. Pierwsza nazwa oznacza "śpiewające kamienie" - na płaskowyżu w tym miejscu zawsze wieje wiatr, który gwiżdże w wykutych (a może wywierconych) w kamieniach otworach. Prawdopodobnie kamienne kręgi służyły do prowadzaenia obserwacji i pomiarów astronomicznych już kilka tysiecy lat temu. Ponoć Zorac jest starszy o 3500 tysiąca lat od Stonehenge i o 3000 lat od egipskich piramid!







Do Erewania docieramy bez przeszkód. Odczuwamy szok termiczny, bo tu upał sięga 35 stopni w cieniu,  i cywilizacyjny - ze spokojnej wsi, w której brakuje prądu, a woda leci z kranu co drugi dzień, przeniosłysmy sie do miasta, w którym mieszka połowa obywateli tego kraju, bez ustanku leje się woda w fontannach, ulice są jaskrawo oswietlone, migaja szyldy sklepów z markowymi ciuchami. Robi mi się niedobrze... Lokujemy sie w nowiutkim hostelu Inter w pobliżu centrum i jeszcze wieczorem idziemy obejrzeć miasto.
Szczególne wrażenie robi na mnie Kaskada - warto ja obejrzeć i w ciągu dnia, bo wtedy można wejść do muzeum sztuki współczesnej, jak również nocą, kiedy to liczne rzeźby wyglądają całkiem inaczej niż w blasku słońca.








Na szczególną uwagę zasługuje lew wykonany z opon samochodowych.

W drodze powrotnej do hostelu trafiamy na plac Republiki akurat w czasie, gdy fontanny tańczą w takt muzyki klasycznej.



19-20 lipca
Zwiedzamy Erewań i okolice. Chyba już mamy przesyt monasterów, a może po prostu najpiekniejsze zobaczyłyśmy na początku wyprawy? Stale towarzyszy nam święta góra Ormian - Ararat. Cóż z tego, że znajduje się w Turcji, skoro zdaniem Ormian i tak zwrócona jest w ich stronę.


Odwiedzamy autostopem kolejne mijsca kultu religijnego: Khor Virap i tutejszą Częstochowę - Eczmiadzyn.




Przy drodze z Eczmindze zatrzymujemy się w Zwartnoc i odwiedzamy ruiny katedry z VII wieku. To miejsce jest również wpisane na listę zabytków UNESCO. Przybywamy zbyt późno, jednak udaje nam się przekonać strażnika, żeby nas wpuścił na 20 minut za cenę biletu. W tle oczywiście Ararat!


Wracamy do Erywania okazją, zabiera nas z drogi taksówkarz. Wyjaśnia, że rozumie znak podniesionego kciuka, a że i tak jedzie do Erywania, więc może nas zabrać za free. Kiedy dowiaduje sie, że jesteśmy Polkami, opowiada nam swoją historię: "Byłem w Polsce. Służyłem w specnazie, walczyłem w Afganistanie i Mozambiku. 13 grudnia 1981 roku zabrali nas z Leningradu do Krakowa. Na początku nie wiedzielismy, o co chodzi, ale kiedy kazali nam załadowac ostra amunicję - odmówiłem, demonstracyjnie rzuciłem broń. Moi żołnierze zrobili to sami. Oddali nas pod sąd wojskowy. Odsiedziałem swoje...  no ale nie chciałem strzelac do Polaków".  Nie wiem, oczywiście, ile w tym prawdy, jednak tak czy inaczej - daje do myślenia.
Na obiad udajemy się do pierwszej napotkanej restauracji Zangezur, w której serwują nam pyszne jedzenie za przyzwoitą cenę. Knajpka znajduje się nieopodal targu Pak Shuka w pobliżu meczetu, o którego istnieniu znajomi Erywańczycy nic nie wiedzą.



20 lipca
Rano szwędamy się troszkę po ulicach Wrywania, odkrywając urocze knajpki, podwórka starych kamienic,  uliczne rzeźby i stare kościoły.





Wciąż zastanawiamy się, dlaczego tutejsze dziewczyny i kobiety katują się bez wzgledu na temperaturę (a jest prawie 49 stopni w cieniu) w takich oto butach:
Kupiłyśmy wczoraj bilety "plackartnyje" na pociąg do Batumi. Wyruszamy o 15.00. "Plackartnyje" bilety to miejscówki uprawniające nas do korfzystania z kuszetek w otwartym wagonie. W odróżnieniu od "kupiejnych" nie ma tu przedziałów.


Czeka nas 16 godzin podróży, w pociągu jest gorąco, a nieliczne otwierane okna nie zapewniaja dostępu świeżego powietrza. Za to poznajemy sympatyczna rodzinkę udająca sie na wakacje do Gruzji nad Morze Czarne. Sima jest dobrze przygotowana do podróży i po chwili stół zostaje zastawiony: kotlety mielone, sałatki, lawasz, kurczak, zielenina. Dokładamy wino i integrujemy się.

Sima przeżyła trzęsienie ziemi, była wówczas uczennicą, podobnie jeak troje rodzeństwa. Trzęsienie ziemi zdarzyło sie, gdy wszyscy byli w szkole. Brat i siostra wyszli z tego bez szwanki, dugi brat odniósł obrażenia, Sima miała połamane obie nogi. Nadal jest to dla niej traumatycznym wspomnieniem. Sima, jej mąż Artur potrafią porozumiewać się po rosyjsku, a ich piętnastoletni syn Albert zna trochę angielski i uwielbia Polskę. No bo Podolsky został zawodnikiem jednego z klubów piłkarskich Armenii.
21 lipca
Jesteśmy naprawdę wymęczone tą podróżą i postanawiamy, że nastepnym razem jednak wybierzemy autostop. Pociag jechał okrężną drogą - przez Giumri, znane nam już Alaverdi w Armenii, Tbilisi, Gori, Kutaisi, Ureki, Kobuleti do Batumi. Samochodem z Erywania do Batumi to zaledwie 461 km, pociągiem przebywamy trasę ponad 700 km. Nasi nowi znajomi, jak większośc pasażerów, wysiada w Kabuleti. Jadą "w ciemno". Kierownik wagonu podaje im namiary na nocelgi, więc wydaje nam się, że my też możemy skorzystać z jego pomocy, tym bardziej, że jest bardzi miły. Jednak mylimy sie, facet nadużywa naszego zaufania. Polecony taksówkarz, który najpierw zawozi nas do hotelu w innej miejscowości, niż chciałyśmy, potem proponuje w Sarpi hotel za niebotyczne dla nas 60 lari od osoby, a na końcu twierdzi, że umawiał się na 25 lari od osoby, a nie za kurs. Tu już nawet moja cierpliwośc sie wyczepała. Za marszrutke zapłaciłybysmy po 2 lari.
Idziemy z plecakami na kamienista plażę wykąpać się - co za przyjemność po całej nocy w dusznym gorącym wagonie.

Nocleg znajdujemy natychmiast w przystepnej cenie i z mozliwością skorzystania z pralki. Hura, nasze ubranka domagają się odświeżenia.
Udajemy się do Batumi, które wcale mi się nie podoba. Zapewne wynika to z nastawienia spowodowanego zachowaniem taksówkarza, ale też irytuje mnie liczba Rosjan, i to takich raczej specyficznych (turystów, a nie podróżników). Mało im Krymu, że jeszcze tu się panoszą?
Obiektywnie rzecz biorą, Batumi jest zapewne pieknym miastem. Nazywaja je drugim Las Vegas, i rzeczywiscie roi się tu od kasyn. Ale czegoś mi brakuje...  tego, co w Gruzji budziło we mnie ciepłe uczucia.



Zjadamy adżarskie chaczpuri (bo przecież jesteśmy w Adżarii) spacerujemy po mieście, Gosia ucina sobie drzemke na trawniku, wreszcie z mieszanymi uczuciami udajemy się na pokaz do delfinarium.


Nasze zainteresowanie budzą starsi panowie, siedzący w jednej z knajpek i grający w szachy, warcaby, karty i inne nieznane nam gry. W Turcji okaże się, że tak właśnie spędza czas od rana do nocy większość istot płci męskiej w herbaciarniach.
Wieczorem siedzimy na plaży, wgapiamy się w zachód słońca i oglądamy baraszkujące w oddali delfiny.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz