Polecany post

Maria i Jan

16.07.2017 Jeszcze tego samego dnia chcemy zobaczyć dom Marii. To ponoć miejsce w którym matka Jezusa dożyła swoich dni. Niełatwo tam się d...

Turcja 2015

Część turecka wyprawy
22 lipca
Rano w tłumie "mrówek" i być może turystów na piechotkę przekraczamy granicę w Sarpi. Tłum się pcha, komputery zawieszają, obawiamy się, czy nasze zamokłe w Tatewie wizy zostana przyjęte przez tureckich pograniczników. Na szczęście akcja kończy się powodzeniem i jak za dotknięciem różdżki znajdujemy sie w innym świecie. Nawet przygraniczna knajpka - czysta i schludna - stanowi kontrast z zaplutymi i śmierdzącymi kafejkami pi drugiej stronie. Komuś udaje się tu podlewać rośliny, zbierać śmieci, dbać o esterykę. Plastikowe krzesełka rodem z Castoramy zastepują wiklinowe foteliki.  Obsługa jest bardziej przyjazna niż w Sarpi po drugiej stronie. Oczywiście, ta opinia nie dotyczy Gruzja jako takiej ani tym bardziej Gruzinów, a jedynie przygranicznej zatłoczonej wioski...
Chociaż... Turcja nas zaskakuje. Jest tu schludnie, czysto, w miasteczkach na nabrzeżu zbudowane siłownie na świeżym powietrzu, zielono wszędzie, kwiatki rosną, wiszą tureckie flagi. No jakość dróg nieporównywalna z tymi, którymi jeżdziłyśmy w Gruzji i Armenii.
Jedynym problemem, na który natychmiast napotykamy w Turcji, jest kompletna nieznajomość języków. Od razu przypomniał mi sie stary dowcip o milicjantach, do których podszedł turysta cudzoziemiec. Chciał zasięgnąć informacji. Pyta więc: "Sprechen Sie deutsch?", milicjanci kręcą głowami. "Do you speak english?" - milicjanci oprzecząco kręcą głowami. "Govoritie po russki?" - milicjanci znowu gestami pokazują, że nie. Zniechęcony turysta odchodzi. Jedne z milicjantów mówi do drugiego: "Widzisz? Trzeba się uczyć języków obcych." Na to drugi: "Po co? Facet znał trzy i i tak się niczego nie dowiedział".  Juz wiemy, że trzeba się nauczyć tureckiego, który ponoć nie jest łatwy.
Nie mamy mapy, więc nawet nie możemy pokazać na niej, dokąd chcemy jechać, mimo to udaje się szybko złapać okazję. Panowie dowożą nas do najbluiższej wioski i zostawiają na przystanku pod opieką pijących herbatkę mężczyzn. My jednak wcale nie chcemy czekać na dolmusza. Przecież postanowiłyśmy podróżować autostopem. Przenosimy się razem z plecakami kawałek dalej i niemal natycmiast podjężdża do nas busik. Wyjaśniamy, że my autostop a nie dolmusz, ale kierowca mówi, że w porządku, że ona nas podwiezie na "stopa". Wsiadamy, chociaż mamy niejasne poczucie, że coś nie gra. No i rzeczywiście, nasz driver jedzie zygzagiem, a chwilami zasypia za kierownicą, w końcu wyjaśnia, że jest po dwóch Jackach Danielsach. Raczej dwóch butelkach niż szklankach! Gadamy więc głośno, żeby nie usnął i kontrolujemy jego zachowanie. Kiedy zatrzymuje sie na światłach obok policyjnego samochodu, zaczynamy mu nawet trochę współczuć, bo przecież zaraz straci prawo jazdy. Tymczasem nasz kierowca otwiera okno i rozpoczyna konwersację z policjantem, który zdaje się niczego jie zauważać. Z ulgą wysiadamy w najbliższej miejscowości radząc naszemu kierowcy, by poszedł się przespać.
Droga łącząca Sarpi z Trabzonem prowadzi wzdłuż wybrzeża. Po prawej stronie widzimy morze, plaże, zatoczki z łodziami i malutkimi domkami letniskowymi, a po lewej - wzgórza, na których uprawiana jest herbata czyli czaj.
Do Trabzonu dojeżdżamy z bardzo miłym Turkiem, który po drodze załatwił jeszcze jakąś sprawę służbową w Rize. Zawiózł nas jak taksówka aż do centrum.  Na Maydanie (placu Ataturka) w samym sercu Trabzonu udajemy się do informacji turystycznej, a tam uzyskujemy wyczerpujące wskazówki dotyczące możliwości noclegu, mapki i instrukcję, jak i skąd dojechać nastepnego dnia do klasztoru wiszącego na skale - Sumeli. Trabzon nas zaskakuje - na centralnym placu miasta mnóstwo ludzi siedzi na ławkach, gwar, śmiech, dzieci kąpiące się w fontannach, całe rodziny przy stolikach w kawiarenkach. Kobiety ubrane bardzo różnie - od czarnych burek zasłaniających całe ciało i twarze tak, że widać tylko oczy, poprzez chusty na głowach i długie płaszcze, same chusty i normalny strój aż po zwykłe europejskie stroje, przy czym nikt tu nie chodzi w krótkich spodenkach czy kusych spódniczkach, żadna kobieta nie ma tez odsłoniętych ramion. Oczywiscie dostosowujemy sie do tego stylu.
Sprawdzamy jeszcze nocleg u sióstr w katolickim klasztorze, który poleca przewodnik, jednak okazuje się, że ta informacja jest od 10 lat nieaktualna, więc lokujemy sie w spartańskim hotelu Benil, którego położenie w samym centrum Trabzonu rekompensuje drobne niedogodności (brak klimatyzacji i wspólny prysznic).
Marzymy o kąpieli w morzu, które jest  tuż obok, jednak dowiadujemy się, że najblizsza plaża znajduje się 15 km stąd. Jedziemy więc dolmuszem. Na początku trudno nam zorientować się, gdzie jest właściwy przystanek i w której kolejce mamy stanąć:


rafiamy na ogrodzony kawałek nabrzeża z brudnym pisakiem, a w dodatku kapielisko jest płatne po 6 lirów od osoby. Pływamy i wracamy dośc szybko do centrum.
Wieczorem odkrywamy, że Turcy uwielbiają nocne życie i wcale nie potrzebują dodawać sobie animuszu alkoholem, który jest tu dość trudno dostępny. Procentowe trunki można nabyć tylko w specjalnych sklepach i do 22.00. Kupujemy sobie dondurmę (lody) i lemoniadę, w której natychmiast sie zakochuję, siadamy na placu Ataturka i oglądamy tańce na żywo.


 No i jeszcze rzut oka na meczet.

23 lipca
Jeden z coachsurferów zgodzil sie udzielić nam gościny na jedna noc, jedziemy więc do oddalonego o 30 km od Trabzonu miasteczka Maćka. Stamtąd do monasteru Sumela jest zaledwie 17 km. Po śniadaniu wsiadamy więc do dolmusza i ruszamy "do Maćka". "Dolmusz" oznacza zatłoczony lub napchany, jednak tutejsze marszrutki wcale nie spełniaja tego kryterium w odróżnieniu od transportu w Armenii. Tutaj jedziemy klimatyzowanym, czystym i komfortowym busem i nie ma mowy, by ktos w nim stał.
Yasir mieszka na trzecim i czwartym piętrze kamienicy. Jego mieszkanie jest przestronne, czyste i jasne. Wita nas w progu usmiechniety wysoki brodacz. Jest emerytem, chociaż ma dopiero 48 lat. Okazuje sie, że do niedawna w Turcji obowiazywały przepisy umożliwiajace przejście na emeryturę w wieku 45 lat. Teraz to się zmieniło i trzeba pracować do 65.
U Yasera mieszka aktualnie jeszcze jeden coachsurfer - Jacob. Ten młody Niemiec z Konstancy podróżuje po świecie na rowerze i ma już na swoim koncie ponad 40 tysięcy kilometrów. Można z jego podróżami zapoznać się na blogu http://www.sauseonkel.de/ (po niemiecku).
Zostawiamy plecaki i wyruszamy dalej do Sumeli. Zabiera nas tureckie małżeństwo z dwójką dzieci. Mieszkają w Linzu, a do Turcji przyjechali na wakacje i w odwiedziny do krewnych. Swobodnie porozumiewamy się po niemiecku.


Na parking przy klasztorze korek, więc wysiadamy i wspinamy się 1,5 km ścieżką w górę. Strasznie tu dużo ludzi, bo jest to bardzo znany i popularny obiekt.


 Klasztor rzeczywiście wygląda jak przylepiony do ściany, jednak najbardziej zaskoczona czuje sie po wejsciu do środka, gdy nagle znajduję się w ... miasteczku.

 Szczególny zachwyt budzą freski.




Z monasteru wracamy z Irańskim małżeństwem architektów. Ona była jego studentką. Do Turcji przyjeżdżają trzy razy do roku, żeby poczuć smak wolności, swobodnie się ubierać, napić wina, trzymać za ręke na ulicy. Jedziemy z nimi do Trabzonu, bo chcemy jeszcze zwiedzić trabzońska Ayasofyę, która obecnie częściowo pełni rolę meczetu. Na szczęście jednak udało się ocalić w niej część muzealną, w której mozna podziwiać freski. 






24 lipca
O 10-tej wyruszyliśmy razem z naszym gospodarzem  Yaserem i Jacobem na wycieczkę.  Pierwszy przystanek - herbaciarnia.  Pijemy czaj, dołącza kuzyn Yasera.

W sześcioro jedziemy taksówką gdzieś. Jeszcze dokładnie nie wiemy dokąd.  Obok kierowcy zasiadają Yaser  i jego kuzyn.  Wygląda to zabawnie,  bo nie są zbyt szczupli, nie wiem,  jak taksówkarz zmieniał biegi.  Z głównej drogi skręcamy w boczną, początkowo asfaltową,  potem kamienistą dróżką pniemy się coraz wyżej. Droga jest tak wąska,  że  nie ma szans,  by dwa auta się  tu minęły.  Na szczęście z przeciwka nic nie nadjeżdża,  bo  i skąd.  Po kilku kilometrach wysiadamy,  a taksówka  odjeżdża.

Dalej wspinamy się  stromo pod górę i wkrótce docieramy do zagubionego w lesie wśród skał monasteru Vazelon.  Różni się od Sumeli tym,  że zawładnęła nim już przyroda, a ślady działalności człowieka w ostatnich latach mają charakter raczej barbarzyńskich - odłupione fragmenty fresków można ponoć kupić na targach i bazarach. To może wynikać z biedy i wprawdzie nie powinno usprawiedliwiać niszczenia zabytku,  jednak znacznie mniej irytuje niż wyryte na malowidłach imiona, inicjały  czy  hasła.

Mimo to klasztor  robi wrażenie - magia wieków,  które przetrwał i kunsztu budowniczych, którzy w takim miejscu,  na odludziu, u szczytu góry wznieśli piękną trzypiętrową budowlę,  kaplicę, monastyr,  ganki.





Do głównej drogi wracamy na piechotę malowniczą drogą przez las wzdłuż potoku,  który miejscami znika gdzieś w wydrążonych przez wodę tunelach,  by znowu pojawić się i wodospadami spływać po kamieniach i skałach. Po drodze zbieramy grzyby (kurki,  a nawet prawdziwka, rozmawiamy,  zajadamy jeżyny i dziko rosnące mirabelki.

Yaser  z kuzynem zostawili rano samochód przy głównej drodze,  żeby łatwiej dostać się razem z nami do Maćki, my jednak uznajemy,  że uda nam się jeszcze zobaczyć  jaskinię Karadżi . Jest dopiero trzecia.  Razem z Jakobem  stajemy  przy  drodze i wystawiamy rękę.  Nie czekamy długo,  jednak trudno nam dogadać się  ze miłym panem w sprawie celu naszej podróży i jego możliwości podwiezienia nas.  Od mówienia najbardziej bolą nas ręce.  Tu mało kto zna choć trochę  jakikolwiek  język poza tureckim. Mimo to wsiadamy,  bo przecież jedzie we właściwym kierunku.  Coś mówi  o tunelu i rzeczywiście po jakiś 10 km wysadzając nas przed tunelem i skręca. Okazuje się, że  do celu naszej podróży mamy około 60 km.  Ale nic to. Damy radę. Tym razem machamy łapkami na zmianę i dość długo,  stojąc w pobliżu przydrożnej restauracji,  jakich jest tu wiele.

Dość długo to jakieś 15 minut.  Z parkingu przed restauracją wyjechał  tatuś z dwoma synkami i ... zawrócił, żeby nas zabrać. Obydwu chłopaczków posadził na przednim siedzeniu (niezbyt to było bezpieczne, a w Polsce czy w Niemczech wręcz nie do pomyślenia), żeby  zrobić  nam miejsce na tylnym siedzeniu.  Tak przejechaliśmy piękną krajobrazowo drogą przez przełęcz i przez kilka tuneli do kolejnego miasteczka.  Nasz kierowca próbował  nam jeszcze pomóc w dotarciu do celu, mówiąc,  że  możemy  skorzystać  z taksówki, za którą powinniśmy zapłacić około 30 lirów. Jednak taksówkarze domagają się kilkakrotnie wyższej kwoty no i każdy zapytany podaje inną odległość do jaskini,  a wielu nie wie w ogóle  o czym mówimy.  Po kolejnym kebabie ... znowu  zaskoczenie - pytamy przed zamówieniem o cenę : 6-7 lirów, zamawiamy 2, my z Gosią po połówce,  płacimy za obydwa 10 lirów, nie wiemy czemu.  Co ciekawe - tu w knajpkach nigdzie nie ma podanych /napisanych/ wyświetlonych cen,  musisz zapytać,  a potem i tak  płacisz inną kwotę. Więc po owym kebabie wychodzimy na drogę i niemal natychmiast zostajemy wciągnięci do samochodu,  którym  czterej bracia podróżują po swojej ojczyźnie.  Liczba pasażerów na tylnym siedzeniu wynosi pięć sztuk, co nas już ani nie dziwi, ani nie niepokoi.  Chłopcy od nas dowiadują się o jaskini i postanawiają zwiedzić ją przy okazji,  co dla naszej trójki jest oczywiście bardzo korzystne.  Docieramy do celu konwersując ręcznie z domieszką angielskiego.  Znowu serpentynki w górę  i w górę, z lewej skały z prawej - malowniczy kanion - 100 pięter w dół,  a potem lewa zamienia się miejscami z prawą i tak dalej.  Widoki zapierają dech  w piersiach.





Jaskinia Karadża Mara (Karaca Magarasi) nie należy do największych,  jednak jest cudna - kamień i woda rzeźbią ganki,  firanki,  kolumny,  zęby potworów,  figury,  które przy odrobinie wyobraźni nabierają znaczenia,  kształtu bardziej wyrazistego,  a nawet zdają się ożywać. Zdjęć robić nie wolno, aparat i telefony musimy zdeponować w szafkach, więc zachęcam do obejrzenia w naturze.
Nasi towarzysze nie weszli do jaskini i odjechali.  Ruszamy  zatem w dół "z kapcia". Nie wygląda to najlepiej, bo większość samochodów jadących z góry ma co najmniej komplet pasażerów. Po pół godzinie marszu wreszcie zabiera nas turecka rodzina: tata,  dorosły syn i jego kuzynka.  Jadą wprawdzie dalej w inną stronę,  ale dowożą nas do głównej drogi i jeszcze kawałek. Po tej stronie przełęczy nie ma mięsnych restauracji - tu jest kraina tureckich słodyczy, które przypominają kiełbaski –  orzechy otoczone galaretką z czegoś słodkiego!
Podróżujemy dalej stopem i ostatni 30-kilometrowy odcinek pokonujemy w towarzystwie Ahmeda i Zakha , którzy mówią tylko po turecku,  ale za to z dużą werwą. Prowadzą konwersację a to z nami,  a to między sobą,  a to przez telefon gestykulując tak,  jakby rozmówca mógł ich widzieć,  a wszystko to przy w akompaniamencie ryczącej z radia tureckiej muzyki. Śmiejemy się tak,  że nas brzuchy bolą.  Ahmed i Zakh zatrzymują się po kilku kilometrach w przydrożnej knajpce, przed budynkiem oczywiście  szaszłykarnia,  no i znowu zaproszenie  na wspólne jedzenie, rozmowa na migi o dzieciach,  wnukach,  a masz tu jeszcze ( Ahmed dorzuca każdemu jeszcze po kawałku mięska i jeszcze trochę sałatki). Sam je z apetytem,  szybko a jednocześnie jakoś tak radośnie.


Wreszcie koło siódmej docieramy do kwatery.  Naszego gospodarza nie ma, spotykamy go w miasteczku, gdy z plecakami drepczemy łapać kolejna okazję. I znowu miła niespodzianka – jadący do pracy na lotnisku pan zawozi nas pod sam hotel, nakładając drogi. Śpimy znowu w Benil.

25 lipca
5 godzin w tirze,  po drodze kąpiel w morzu i naturalnie herbatka.  Odkrywamy, że stereotypy o kierowcach TIRów są w nas żywe, pewnie przez określenie „tirówki”. Jedyny mankament tej podróży to, że kierowca przestrzega przepisów - jedzie wolno!


W Ordu chyba nikt nie mówi  po angielsku,  więc trudno się dowiedzieć, jak dojechać  do naszej gospodyni Semy. Po 40 minutach oczekiwania na przystanku w upale kolejny raz zasięgamy języka i miła nastolatka w końcu okazuje się mówić nieco po angielsku i ... kieruje nas o 200 metrów dalej w boczną uliczkę,  gdzie czeka nasz bus.  Co za ulga! Już bez problemów docieramy na miejsce. Sema jest nauczycielką przedmiotów zawodowych w szkole hotelarskiej. Jednocześnie jako jedyna z trzech sióstr opiekuje się chorą na Alzheimera i już  niedołężną mamą.  Pomaga jej kobieta,  która jest z pochodzenia Gruzinką i choć od 40-tu lat mieszka w Turcji,  stopniowo  przypomina sobie rosyjskie słowa.  Do plaży mamy jakieś 30 metrów,  więc zażywamy kąpieli.  Woda nie jest tu wprawdzie czysta - wodorosty,  trochę śmieci i meduzy,  no ale za to jest mokra i orzeźwiająca, a plaża piaszczysta. No i możemy się kapać w kostiumach.
Po powrocie z plaży Sema proponuje  przejażdżkę do pobliskiego miasteczka Persembe, pokazuje swoją szkołę,  idziemy na lody,  a potem jeszcze odwiedzany jej przyjaciółki,  które wyglądają i zachowują się jak dwudziestoparolatki przy mamie,  a są obie po czterdziestce,  z dorosłymi synami,  niezależne,  pracujące i bardzo serdeczne i pogodne.  Nasza Sema za to wyraźnie ugina się w środku - stres? Zmęczenie?  Odpowiedzialność? Samotność? A może wszystko razem.

26 lipca
Byczymy się na plaży w gościach u kuzyna Semy. Okazuje się, że to właśnie ten sympatyczny jegomość, który zgarnął z plaży Jakoba, gdy ten próbował rozbić swój namiocik, zabrał go do domu, ugościł, przenocował... sam powiedział, że sympatyczny młody Niemiec po dwóch dniach stał się dla niego jak syn.


Wieczorem Sema zabiera nas na przejażdżkę do Ordu. Jest cudowną, ciepłą kobietą, jednak nie powinna siadać za kierownicą samochodu. Życie w mieście kwitnie do późnych godzin nocnych – rodziny piją herbatkę na nabrzeżu, dzieci bawią się, psy biegają poszukując resztek jedzenia, w restauracjach biesiadują weselnicy.

27 lipca
Wbrew przewidywaniom nasza podróż do Synopy okazała się szybka i nadzwyczaj przyjemna. Sema pełna obaw o nasze bezpieczeństwo (ale ona należy do strachliwych) zawiozła nas na autostradę,  tam dość  szybko złapałyśmy samochód  do następnej miejscowości, a stamtąd  zabrał nas uroczy inżynier  od budowy tuneli i dowiózł do celu,  znacznie nakładając  drogi. Oczywiście zaprosił na pyszny rybny obiadek w wypasionej restauracji nad morzem. Standard nam rośnie.


W Synopie gości nas Mustafa, którego rodzina  pochodzi z okolic Batumi.  Ma zresztą wyraźnie  gruzińskie rysy.  Jest miły, inteligentny, no i swobodnie porozumiewa się po angielsku.
Miasto jest nie tylko piękne - jest też ciekawie położone na najbardziej  na północ wysuniętym półwyspie  Turcji.  Jego historia sięga 3 tysiącleci wstecz,  mieszkał tu znany filozof,  bodaj Dionizos z  Synopy. Miasto niegdyś otaczały mury - obecnie znajdują się wewnątrz. Przy samych murach kąpiemy się w czystym ciepłym morzu i odpoczywamy na piaszczystej plaży.




Pod wieczór wychodzimy z Mustafą  na spacer,  oglądamy promenadę,  stare i nowe budynki,  na jednej  z baszt murów obronnych siadamy w knajpce i słuchamy muzyki na żywo.  Dwie gitarki i perkusja,  dwaj śpiewający  faceci. Carpe diem.




Po morzu pływają wycieczkowe stateczki,  tłumy ludzi spacerują po nabrzeżu. Ktoś  łowi ryby.  Ktoś gapi  się na księżyc,  mnóstwo ludzi siedzi w knajpkach.  W jednej z nich można posilić się tym,  co przynoszą goście - za niewielkie  pieniądze sprzedają smaczne domowe jedzonko. My idziemy do prawdziwej restauracji, w której  kelner co chwilę zmienia nam talerzyki albo dolewa wostodo pucharków albo przynosi sałatki,  rybki, serwetki domycia rąk,  herbatkę.

Wracamy do domu w nocy,  słuchamy jeszcze muzyki. Życie jest piękne, ludzie cudowni.

28 lipca
Dziś dostałyśmy  trochę  po uszach - pewnie brakowało nam nieco pokory. Cały dzień aż  do zachodu słońca usiłowałyśmy dotrzeć do Amasry, 330 kilometrów.  Przeliczyłyśmy się jednak: jakość dróg,  niewielka liczba samochodów i cel ich podróży sprawiły,  że często musiałyśmy wsiadać i wysiadać z kolejnych pojazdów. Zaliczyłyśmy podróż z najwolniejszym kierowcą wszechczasów. Nie wiem,  co on wiózł na swojej ciężarówce, że przy  każdym podjeździe pod górę  nie przekraczał 20 km/h.
Przy pierwszej okazji uciekłyśmy. To okropne - stać przy drodze w czterdziestostopniowym upale mając za plecami morze i nie móc się  wykąpać, bo a nuż w tym czasie ucieknie nam okazja przejechania kolejnych kilku kilometrów. Przebycie  niespełna 150 kilometrów zajęło nam cały dzień aż do zapadnięcia ciemności, a nawet do Cide byśmy pewnie nie dotarły,  gdyby nie wnuczki.  Nastolatki przekonały dziadka, żeby nadłożył prawie 40km w jedną stronę i dowiózł nas do tej miejscowości. Miały jeszcze  pomysł,  żebyśmy zamiast tego pojechały do nich na noc. Jedna z dziewcząt  znała troszkę angielski, więc jakoś się komunikowałyśmy,  a dziadek chętnie przystawał na ich pomysły.  Widać było,  że wnuczki na wakacjach u dziadków to dla niego ogromna radość.

Turcy są bardzo rodzinni i odnoszę wrażeni, że  naprawdę bardzo kochają dzieci.  Jak dotąd nie byłam ani razu świadkiem  tego,  by ktoś na dziecko podniósł głos, uderzył je lub szarpnął.
Ten odcinek wybrzeża jest niezwykle malowniczy. Wysokie góry,  miejscami skaliste, przeważnie jednak pokryte  gęstym lasem wznoszą się nad morzem.



Droga to pnie się serpentynami w górę,  to znów opada, by na chwilę zatopić się wśród zabudowań.  Wioski,  przez które  przejeżdżamy, w większości malutkie rybackie osady,  położone są w zatoczkach,  przy spływających z gór do morza potokach,   teraz w większości niemal wyschniętych. W wielu miejscach przy drodze ludzie nabierają  do butelek i baniaków źródlaną wodę.   Próbujemy - jest pyszna i lodowato zimna.  Morze obserwujemy aż do zachodu  słońca.  Co za widoki!  Tego się ani ni da opisać słowami,  ani też uwiecznić na zdjęciach.
W Cide znajdujemy nocleg w niewielkim hoteliku.

29 lipca
Dzisiaj rano zapowiadał się kolejny trudny dzień. Z Cide do Amasry jedzie tylko jeden autobus, w dodatku trzeba rezerwować miejsca. Więc wychodzimy na szosę.
 Jednak każdy z zatrzymujących się samochodów jedzie gdzieś niedaleko. W końcu wsiadamy do jednego z samocodów i przejeżdżamy kilka kilometrów do stacji benzynowej. Wszyscy nam mówią, że nie będzie łatwo, bo droga jest tu fatalna - kręta, wąska i długa w porównaniu z biegnąca w głębi lądu autostradą. Nie tracimy jednak nadziei i wkrótce łapiemy kolejną okazję. Kierowca mówi ciut-ciut po angielsku i próbuje nam coś wyjaśnić. Rozumiemy, że jedzie niedaleko, mimo to postanawiamy juz nie wybrzydzać.


Zatrzymujemy się w malutkiej stoczni, wysiadamy razem z kierowcą, który jednak nie pozwala nam zabrać plecaków. Czyli że pojedziemy jeszcze dalej razem. Sunmez (bo tak ma na imię) jest właścicielem tej stoczni, w której powstają kutry rybackie i małe jachty. Udziela jakiś instrukcji, cos sprawdza, a po chwili jedziemy dalej.
Sunmez wyjaśnia, że pospuł mu sie telefon, więc musi jechać do Amasry, żeby spróbować go tam naprawić. Przekonujemy sie, że Amasra to piękne rybackie miasteczko położone na półwyspie. Mnóstwo tu turystów, głównie Turków. Pływamy w morzu, idziemy na lody.


 Podziwiamy stare mury, pomniki i stargany ze świeżymi rybkami.


Turcy pija bardzo dużo herbaty, która parzona jest starym sposobem - esencja w imbryczku nabiera mocy i aromatu dzięki temu, że jest stale podgrzewana przez parę z czajnika z wodą. Herbatę pije się wszędzie, w małych herbaciarniach, jakich jest mnóstwo na każdej niemal uliczce, ale też na plaży czy na trawniku w parku. Do parzenia herbaty w polowych warunkach służą specjalne samowary opalane drewnem.
Naszemu kierowcy wyraźnie się nie spieszy - pokazuje nam miasteczko, opowiada o jego historii. Dowiadujemy się np. że wydobywano tu węgiel i że z Amasry pochodził znany turecki piosenkarz, który zginął w wapadku w Bodrum.
Telefonu nie udało się naprawić, a właściwie - nie udało się odzyskać kontaktów, które dla Sunmeza są bardzo ważne. Okazuje się to dla nas bardzo korzystne - jedziemy do Stambułu! A ponieważ miałyśmy w planie zwiedzenie Safranbolu, to pojedziemy przez Saframbol. Sunmez jest zaskakujący - w klapkach, koszulce i krótkich spodenkach, bez żadnych rzeczy na zmianę i, jak się okazało, bez kluczy do swojego mieszkania w Stambule podejmuje decyzje o długiej bądź co bądź podróży. Do Stambułu mamy ponad 500 km!
Po dwóch godzinach wjeżdżamy do Safranbolu. To miasto szafranu umościło się w głębokim wąwozie i jest bardzo malownicze.









Wieczorem dojeżdżamy do Stambulu. Sunmez lokuje nas na noc na swoim jachcie, a sam jedzie włamać się do mieszkania. 

Okazuje się, że nasz nowy gospodarz i kolega jest właścicielem kilku niewielkich stoczni w różnych miejscach Turcji. Serwisuje również parę statków wycieczkowych kursujących po Bosforze. No i chyba polubił nas (podobnie jak my jego), bo na jutro już jest jakiś plan!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz