Polecany post

Maria i Jan

16.07.2017 Jeszcze tego samego dnia chcemy zobaczyć dom Marii. To ponoć miejsce w którym matka Jezusa dożyła swoich dni. Niełatwo tam się d...

Gruzja 2014

Przyleciałysmy do Tbilisi raniutko 11 lipca. Po szybkiej odprawie, odbiorze bagażu i zapisaniu sugestii i adresów od Mishy i Kasi udałyśmy się do informacji turystycznej gdzie z otwarta na skarbonkę buzią spał  główny informator. Obudzony głośnym chrząknięciem dal nam mapki i foldery kilku miejsc. Od razu zjawił się również młody mężczyzna z propozycja, że zawiezie nas na dworzec Didube, skąd odjeżdżają marszrutki do Kazbegi (właściwie Stapansminda). Znałyśmy cenę, więc chociaż proponował wyższą, to mu się nie udało. Samochodem, który wprawdzie miał kierownice po właściwej stronie (co wcale nie jest tu normą), za to zwyczajowo pękniętą w pajęczynkę przednia szybę, odwiózł nas na dworzec. Po drodze Irakli pomógł mi kupić kartę sim, zapisał numer w swoim telefonie, kilka razy wyznał gorące uczucia i zaproponował opiekę tudzież tańce po naszym powrocie do Tbilisi.
Dworzec autobusowy o godzinie szóstej rano był pusty, w ciągu dnia zamienia się w targowisko, na którym marszrutki, taksówki i ludzie przepychają się między straganami. Poznałyśmy smak chaczapuri i atmosferę publicznej toalety, w której niewielki skrawek papieru wydziela pani toaletowa, ona też  spłukuje wodą z wiaderka ubikacje typu stopki po wyjściu klienta.  Dodatkowa atrakcja jest to, ze zarówno ścianki działowe, jak i drzwi do boksów sięgają mniej więcej klatki piersiowej użytkownika, więc można swobodnie przyglądać się twarzom innych sikających.

Razem z dwójka Polaków, którzy lecieli z nami samolotem i również udawali się do Kazbegi, wynajęliśmy samochód po 15 lari od osoby i wyruszyliśmy Gruzińską Drogą Wojenną do pierwszego celu. Przewaga podróży samochodem nad marszrutką polega na tym, że można zatrzymać się w każdym miejscu, które budziło nasz zachwyt, a było takich punktów niemało. Pierwszy przystanek – Ananuri – położona nad Żinwalskim zbiornikiem wodnym  XVII-wieczna forteca, kryjąca w swoim w swoich murach dwie cerkwie. Niestety, o tej porze jeszcze nie możemy wejść do środka. Od tego miejsca zaczyna się Wysoki Kaukaz, a droga wiedzie wzdłuż Aragwi i pnie się serpentynami coraz wyżej. Mijamy narciarski kurort Gudauri zatrzymując się na chwilę na przełęczy Dżwari (przełęcz Krzyżowa – 2379 m n.p.m.). Stąd rozciąga się wspaniała panorama na dolinę rzeki i otaczające ją wzgórza.  Teraz serpentynami zjeżdżamy nieco w dół, przejeżdżamy przez tunel. Co ciekawe – tych tuneli jest tu wiele, jednak droga prowadzi nie przez nie, a obok. Być może tunele wykorzystywane są jedynie zimą.















Nasz kierowca dostarcza nas pod dom Diany. Mamy wrażenie, że tu wszyscy się znają – kierowca z Tbilisi nie potrzebuje adresu, wystarcza mu imię właścicielki gaesthausu. Nie zadzwoniłyśmy wcześniej, ale szczęśliwie znalazł się dla nas pokój z łazienką przed chwil ą opuszczony przez innych gości (oczywiście imię Marysi – pilotki, z którą byłyśmy w Kambodży, zadziałało jak zaklęcie!). Rzuciłyśmy nasze bagaże w jednym z pokoi i spontanicznie wyruszyłyśmy w drogę. Po drodze – skromne śniadanko – bakłażany z orzechami dla mnie i Gosi, Ania zamówiła kebaba, jednak okazało się, że jest to niedopieczone mięsko w postaci kiełbasek.
Ja w butach dostosowanych do chodzenia po górach, dziewczyny w lżejszym obuwiu, na szczęście wszystkie w długich spodniach. To, co od razu rzuca się w oczy w Kazbegi (Stepancminda) – wiele opuszczonych domów bez okien, częściowo zrujnowanych. Podobnie, a nawet znacznie gorzej, wygląda to w okolicznych wioskach.  Wyprowadzili się stąd Osetyńcy po działaniach wojennych i przejęciu Osetii przez Rosję. Jednak, gdy pytam o to przygodnego Gruzina a potem naszego gospodarza Zaaliego – obaj odpowiadają,  że opuszczonych domów tu nie ma, ze wszystkie są czyjąś własnością, a gospodarze mieszkają w Tbilisi i przyjeżdżają tylko na wakacje. Tej zagadki nie udało nam się rozwiązać.
Drugie spostrzeżenie dotyczy strasznego zaniedbania – obejścia domów zarastają pokrzywy i łopiany – przynajmniej tam, gdzie uda się to zauważyć, bo większość domów otoczona jest wysokimi murami. Każde domostwo przypomina malutką twierdzę.
Na ryneczku w Kazbegi znajduje się kilka knajpek – jedna jest szczególnie sympatyczna i bardzo oryginalnie urządzona wewnątrz, z przyjemnym ogródkiem, w którym goście mogą wypoczywać na miękkich kanapach. Prowadzą ją młodzi ludzie z Tbilisi, znają języki (co nie jest tu normą). Wielu mieszkańców miasteczka na stałe mieszka w stolicy, a w Kazbegi spędza lato wynajmując pokoje i dorabiając w ten  sposób do mizernych pensji.
Miasteczko nosiło nazwę Kazbegi w czasach „republikańskich”, kiedy to Gruzja należała do wielkiego Sowietskiego Sojuza. Stara i obecna nazwa to Stepancminda. Jednak Kazbegi wydaje się bardziej odpowiednia: w oddali widać wierzchołek Kazbeku (5033 m) – jednego z najwyższych szczytów Kaukazu. Z kolei Aleksander Kazbegi był gruzińskim pisarzem, który w pewnym momencie swojego życia postanowił porzucić stolicę, wrócił do swojej rodzinnej miejscowości i zajął się pasterstwem. Chyba go rozumiem.
Pierwszy dzień miał być „bajtowy” – taki spacerek na rozruch. Udałyśmy się szosa na północ w stronę nieodległej granicy z zamiarem obejrzenia wodospadów Gweleti, z których jeden ma 35, a drugi – 15 metrów wysokości.  Spacer szosa prowadzącą przez wąwóz Darialski dość szybko uznałyśmy za  niebezpieczny, tym bardziej, ze przed sobą zobaczyłyśmy  nieoświetlony tunel, z którego wyjeżdżał właśnie TIR (również z niezapalonymi światłami), więc zboczyłyśmy do wioski Tsdo (lub Cdo). Z mapy wywnioskowałyśmy, że będzie z niej możliwe dojście do wodospadu  na skróty, z ominięciem tunelu.

Wioska to właściwie kilka domów na szczycie wzgórza, niektóre niezamieszkałe.  Grupka starszych Gruzinów siedzi przed jednym z domostw. Pytamy o drogę do wodospadów, wzruszają ramionami, kiwają głowami, że się nie da, że musimy wrócić do szosy i iść przez tunel, bo droga tu się kończy. Upieram się, ze przecież jakaś „tropinka” (ścieżka) musi prowadzić dalej do drogi za tunelem. Przecież widzimy tam dalej ukwieconą łąkę, na pewno da się przejść. W końcu jeden ze staruszków wyjaśnia nam, że dojdziemy do celu „trzymając się czerwonej rury”.  Ruszamy więc „wzdłuż” owej rury. Najpierw przez gnojówkę, pokonujemy ogrodzenie, i lądujemy na łące, która sięga nam… czubków głów.





Stawiając kolejny krok ryzykuję upadek, podejrzewam, ze moga byc tu żmije, wole jednak nic nie mówic, staram się hałasować, bo przecież żadna zmija nie chce się ze mną spotkać! Przewracam się i już rozumiem, co znaczy "nakryć sie nogami".  Sam upadek nie był przykry - gęsta roslinność sprawia, że czuję się, jakbym padła na miękki materac, natomiast wstać z pozycji główą w dół nie było łatwo. 
Zbocze staje się coraz bardziej strome, pod nogami pojawiają się niewidoczne przez zarośla kamienie. Nie boimy się zgubić drogi w tym gąszczu bo pomne wskazówki staruszka,  utrzymujemy kontakt wzrokowy z rurą, a od pewnego momentu - trzymamy się jej dosłownie. Czasami musimy ją puścić, bo trzeba ominąć krzaki. Wtedy zsuwamy sie na pupach. 
Wreszcie docieramy do szosy. I tu dowiadujemy się, że wisiałyśmy na chybotliwej rurze gazowej. Rączki mamy jak widać:
Do większego wodospadu docieramy już bez przeszkód, trasa widokowo piękna – z jednej strony skaliste zbocze, z drugiej – rwący i szumiący Terek. Odbijamy z głównej drogi w lewo. Wspinamy się wąską i kamienistą ścieżynką w górę. Jeszcze nie wiemy, że tak będzie przez najbliższe dziesięć dni. Wreszcie przed nami ukazuje się wysoka skarpa – z 35-metrowej skały z łomotem spada kaskada wody, rozpryskując się miejscami i tworząc kojąca bryzę. Jest chłodno, przyjemnie. Wędrowałyśmy w 30-stopniowym skwarze, teraz czujemy ulgę. Spalone słońcem, wymęczone i głodne korzystamy z okazji podwiezienia do Kazbegi.

Ten pierwszy męczący dzień wcale nie zakończył się wczesnym wieczorem. Po powrocie mogłyśmy się już umyć w naszej łazience, a wkrótce Diana wezwała nas na kolację, która składała się z trzech rodzajów sałatek w tym cudownej pomidorowej z zieloną kolendrą, zupy jarzynowej, chaczapuri, ziemniaczków smażonych, kotlecików, sosu i jeszcze do tego – bakłażanów. Pychota. I jeszcze gospodarze zaprosili nas na suprę organizowaną dla grupy Polaków (wycieczki zorganizowanej). Supra – to toasty, uczta, biesiada, rozmowy, picie i jedzenie. Gospodyni zgodnie z tradycją nie przebywała w naszym towarzystwie, okazało się zresztą, że z grupą Izraelczyków omawiała swoje obowiązki szabatowe.  Zaali i jego przyjaciel – kierowca, który woził polską grupę, pełnili więc funkcję tamadów (chyba tak to się odmienia), wznosili toasty za kobiety, za miłość, za przyjaźń… toasty nie były tak wyrafinowane jak te, które słyszałam w czasie pobytu na Ukrainie, tam bowiem snuto opowieści długie i barwne zakończone morałem, który jednocześnie był toastem. Włączyłam się do toastowania: za to, żeby nasze dzieci nigdy się nie kłóciły, za to, żeby nie zajmować się dniem wczorajszym ani jutrzejszym tylko dostrzegać to co tu i teraz i tym się cieszyć, za to wreszcie, by mężczyźni mieli zawsze sprawne instrumenty.  Zaali wycałował mnie wielce uradowany. No to dodałam, by mężczyźni kochali i szanowali swoje kobiety, a nie szukali tego, co mają pod nosem, daleko.  Toasty wznoszone były czaczą  - to tutejszy trunek wysokoprocentowy (50+), a zdaniem naszych gospodarzy picie piwa bez czaczy powoduje utratę pieniędzy w portfelach. Więc nie było wyjścia…

Następnego dnia (12 lipca) poszłyśmy do cerkwi Cminda Sameba, malowniczo położonej na szczycie wzgórza świątyni, która jest w pewnym sensie ikoną gruzińskich krajobrazów. Gdy patrzy się na nią z Kazbegi w tle widać szczyt Kazbeku. 

Podobno zgodnie z tradycją należy do niej iść piechotą. Obecnie wiele osób, a zwłaszcza turystów dociera do cerkwi samochodami, my jednak postanowiłyśmy trzymać się zasad. Podejście, które wybrałyśmy, miało być łagodne, jednak w podstawowej wersji musiałybyśmy iść pylistą drogą gruntową, po której jeżdżą samochody wznosząc tumany duszącego kurzu. Szłyśmy więc stromymi skrótami. 



Po dojściu do cerkwi czułam się kompletnie wyczerpana, dopadło mnie przeziębienie, a może alergia, więc postanowiłam zostać na przełęczy przy świątyni, kiedy Ania i Gosia poszły dalej w górę do przełęczy, z której widać już lodowiec Ordzweri pod Kazbiekiem.

Cerkiew Cminda Sameba jeszcze niedawno służyła jako schronienie dla alpinistów wybierających się na Kazbek. Teraz została odnowiona i jest pełni religijną funkcję. Żeby wejść do środka (jak w każdej cerkwi) trzeba mieć odpowiednie ubranie, brak długiej spódnicy i odkryte ramiona nie stanowią jednak problemu – przy wyjściu można pobrać odpowiednie części garderoby: przewiązywane fartuchy, chusty i szale. Zapach woskowych świec zawsze porusza jakieś ukryte fragmenty mojej duszy, a w tej cerkwi jest on bardzo intensywny. Największe wrażenie  robi  jednak  wpadający przez jeden z otworów w suficie snop światła. Stoję tak, że pada on na moją twarz i czuję, jak mnie  oświeca, jakby te promienie przenikały mnie na wskroś, a jednocześnie we mnie pozostawały.
Wędruję po przełęczy, przyłącza się do mnie młody bezdomny pies, wspólnie zajadamy kanapki. 


Mam ochotę na herbatę i poznaję przy okazji dwójkę młodych ludzi: Kanadyjczyka i pół-Francuza pół-Hindusa. Okazuje się, że chłopcy  wędrują po świecie, jeden od trzech a drugi od dwóch lat. Pierwszy przemierzył 52, a drugi 41 państw. Na dalsza podróż i przeżycie zarabiają przygotowując i sprzedając posiłki i napoje w nietypowych miejscach, takich jak to, gdzie nie ma żadnego zaplecza gastronomicznego. Sprzedają kanapki, ryż z warzywami, herbatę, kawę za grosze. Zostają w jednym miejscu kilka dni, potem zwijają namioty i dalej podróżują autostopem. Kanadyjczyk ma 21 lat, ten drugi niewiele więcej, ale za to ma dziewczyną – poznaną w czasie podróży młodą Bułgarkę, która po skończeniu szkoły dołączyła do swojego przyjaciela.  Właśnie poszła do Kazbegi po kubeczki, których chłopcom zabrakło, więc herbatę podają mi w odciętej połówce plastikowej butelki.


Dostrzegam w oddali mnicha, który idzie tajemnicza ścieżka wzdłuż zbocza. Niewielki klasztor znajduje się pod cerkwią, a ten mnich idzie gdzie indziej, więc wyruszam za nim. Kiedy zbliżam się do ogródka warzywnego, mnich zamyka przede mną furtkę… no cóż, pewnie wie co robi. 




Wrażeń z ostatniego dnia pobytu w okolicach Kazbegi nie spisałam, więc teraz spróbuje je odświeżyć w pamięci. Takie ćwiczenie dla mózgu… Nie byłyśmy do końca zdecydowane, którą z propozycji zapisanych w notatkach od Marysi i polecanych przez Miszę  wybrać:  Dżuta czy dolina Truso. W obydwa miejsca musimy dojechać samochodem, jednak dolina Truso - to wycieczka na cały dzień, a Dżuta – bardziej prowokacja do dalszej wędrówki na kilka dni. Zostawiamy zatem te drugą trasę na następny raz. Bo to, że następny raz będzie staje się coraz bardziej oczywiste.
Zaali zawozi nas rano do Almasiani, zaopatrzone w wodę do picia i kanapki wyruszamy wąskim wąwozem wzdłuż rzeki Terek przez wioskę (kilka opustoszałych domów). W dole szumi i buzuje Terek, szlak jest bardzo łagodny, żadnej wspinaczki, ale słońce daje nam do wiwatu. Mija nas jakiś samochód, na drugim brzegu potoku widzimy Kamieniołom, a kawałek dalej – zielony staw z bąbelkami dwutlenku węgla (jak informuje nas przewodnik „Gruzja w pigułce” Grzegorza Petryszaka, który polecam wszystkim podróżującym w te strony).  Wznoszące się po obu stronach skaliste zbocza nie dają cienia, moczymy nogi w dopływającym potoku, który można przejść lub przejechać samochodem w bród lub przez dziwny mostek z rur. 
Kawałek dalej droga się kończy, tu właśnie stoi samochód, który nas mijał, a pańcia w szpilkach siedzi obok niego na kamieniu. Właściciel samochodu próbuje przejść przez to, co skonstruowano nad Terekiem. Koryto rzeki w tym miejscu jest tak wąskie, że przetaczająca się woda przeraża, ryczy, rozbijając się o skały. Żeby wejść na prowizoryczna kładkę, trzeba albo niebezpiecznie zbliżyć się do krawędzi ryzykując zawrotem głowy albo przedostać się do drabiny. Wybieramy to drugie rozwiązanie i przedostajemy się szczęśliwie na drugi brzeg i… ciąg dalszy drogi.



Wkrótce dochodzimy do szerokiej malowniczej doliny, na której pasą się krowy i osiołki. Z daleka widzę coś, co przypomina śnieg, a może lód, ale przecież jest zbyt ciepło, a miejsce nie jest tak wysoko położone ani zacienione.







Podchodzimy bliżej i odkrywany, że to wapienne osady – nacieki, które tworzą cudowne pastelowe reliefy. Woda płynie po nich nieustannie. 




Nad doliną zbierają się ciemne burzowe chmury, idziemy dalej,  próbujemy przedostać się przez Terek, bo po drugiej stronie jest kolejny staw z ciepłą wodą, kusi nas kąpiel, ale do potoku boimy się wejść – jest zbyt rwący, nie widać dna, woda jest biało-szara i nieprzezroczysta.



 Kiedy rozlegają się  grzmoty i spadają pierwsze krople deszczu jesteśmy tuż obok opuszczonego domu, przez pokrzywy i zarośla przedzieramy się do środka.

Na pryczy w domku zjadamy to, co przyniosłyśmy ze sobą, dochodzimy jeszcze do mostu na rzece,
 ale wiemy, ze nie zdążymy przejść, dojść do gorącego źródełka i wrócić ta sama drogą – Zaali będzie na nas czekał o określonej godzinie przy wejściu do wąwozu.
Jeszcze przychodzimy przez wioskę, tu też mieszkali Osetyńcy, ale wyprowadzili się. Napotykamy pasterzy, którzy budzą w nas trochę lęku, chociaż są dość mili… widać jednak, że przebywają samotnie w dość ekstremalnych warunkach  i od dłuższego czasu, więc nie dajemy się namówić na wspólny posiłek.
Udaje nam się zrobić zdjęcie ptaszka, który towarzyszy nam w drodze powrotnej (z pewnością niejeden i próbuje nas zwabić jak najdalej od gniazda). To najprawdopodobniej świstunka gruzińska.

Czwarty dzień niemal cały spędzamy w kolejnych środkach transportu. Wczesnym rankiem wsiadamy do marszrutki, która zawozi nas do Tblisi. Tam skutecznie negocjujemy z taksówkarzem warunki dostarczenia nas do Gori i skalnego miasta Upliscyche ( უფლისციხე). Gori nas nie interesuje, stanowi jedynie przystanek w podróży. Między innymi dlatego, że to właśnie w tym mieście urodził się Dzugaszwili. Nasz kierowca zachęca nas do zwiedzenia muzeum, wygląda na to, że jest fanem Stalina. Za to Upliscyche robi wrażenie.






W Upliscyche obserwuja nas senne jaszczurki, których nazwy nie znamy...



Pod wieczór kolejną marszrutką docieramy do Borżomi i poznajemy pracownika tutejszej informacji turystycznej Artura. To niezwykły człowiek, bardzo elegancki, wielbiciel Chopina, posługuje się biegle rosyjskim i angielskim (co do innych języków – nie wiem). Natychmiast organizuje nam kwaterę, której właściciel po nas przychodzi razem z córeczką pianistką, wyjaśnia, gdzie możemy dobrze zjeść i co tam zamówić. Informuje, że następnego dnia odbędzie się wycieczka do Wardzii, na którą możemy  się załapać. 
W knajpce delktujemy sie smazonym pstrągiem i próbujemy chinkali (pierożki w kształcie sakiewek, z których najpierw wypija się płynną zawartość, a dopiero potem zjada bardziej stały farsz). Nieodłączna sałatka z pomidorów, ogórka, cebulki obficie posypana kolendrą i domowe wino z karafki stanowią uzupełnienie kolacji. Tym razem wino jest naprawdę dobre, nie do porównania z octem, który piłysmy pierwszego dnia w Kazbegi. 


Czasu coraz mniej, mam wrażenie, że umyka w sposób nienaturalny. To ciekawe, jak potrafi się zmieniać postrzeganie jego upływu. Z Borżomi o dziewiątej rano zabiera nas Timur swoim busem w podróż po Meschetii. Pierwszy przystanek – zielony klasztor, którego nazwa związana jest z otoczeniem. Cerkiewka położona jest w lesie, zatopiona w zieleni. 



Idziemy dróżką wzdłuż potoku. Kamienie czerwono połyskują w wodzie i na brzegu. Nietaktem byłoby rzucanie nimi – według legendy kolor zawdzięczają przelanej tu przez tureckich najeźdźców krwi 300 prawosławnych mnichów. W legendzie jest z pewnością część prawdy, bowiem w kapliczce do dziś znajdują się ludzkie czaszki i kości.

Wijąca się w dolinie droga pośród winnic docieramy do Achalciche. Nazwa miasta oznacza nową twierdzę i rzeczywiście mury obronne i budynki wyglądają jak nowe – cała twierdza została niedawno gruntownie i profesjonalnie odnowiona. W przeszłości pełniła różne funkcje i przechodziła z rąk do rąk – najpierw kolchidzka twierdza (Kolchida to pierwotna nazwa Gruzji), potem przez lata we władaniu Turków jako  baza wojskowa,  w czasach komunizmu mieścił się tu sowietski szpital wojskowy. Obecnie odrestaurowana w taki sposób, że na tle innych najczęściej zaniedbanych obiektów jakie dotąd widziałyśmy – cudeńko. Cała twierdza składa się z wielu budynków: cerkwi i kaplicy, zamczyska na szczycie wzniesienie, restauracji i hotelu, pawilonów ze sklepikami (pamiątki, wina i inne trunki). Poza tym jest tu mnóstwo przewiewnych przejść, pasaży, zadbanych ogrodów z lawendą, winniczek, fontann.  Wszystko czyściutkie i zadbane, a najbardziej zaskakują łazienki na tip-top.




O zieleń dba Roman, który zaprasza nas do swojej pakamery i częstuje czaczą, a w charakterze przekąski wystawia na stół pomidory z cebulka i nieodłączną kolendrą i lawasz. Lawasz – to tutejszy płaski chleb wypiekany w cieple żaru w glinianych piecach, do których wkłady nmożna kupić na straganie przy szosie.

Pieczenie lawasza wymaga wprawy, najpierw nakłada się surowy placek na formę (na zdjęciu widać ja na stole po prawej stronie) a potem przylepia do wewnętrznej glinianej ściany pieca wkładając tam ręce! Gorąco. Wyjmowanie jest znacznie prostsze, bo przy tym używa się szczypiec.


Pakamera ogrodników mieści się w jednej z baszt, panuje w niej przyjemny chłód, siadamy na pryczach, pijemy czaczę, Roman żartobliwie oświadcza się każdej z nas po kolei. Nasz grupa wcale nie jest mała – w sumie dziesięć osób, jednak nasz gospodarz nie dba o to, że jego zasób trunku zostaje znacznie umniejszony – wszystkich nas traktuje serdecznie, z typowa dla Gruzinów gościnnością i poczuciem humoru. Na pożegnanie dziewczyny dostają po buziaku. Co ciekawe – zazwyczaj widzimy na ulicach i w inych miejscach mężczyzn całujących się w policzki na powitanie. Nie zaobserwowałam, by kobiety witały się w ten sposób!
Z Achalcichy udajemy się do skalnego miasta Wardzia. Po drodze Timur opowiada nam o swoim regionie, zatrzymujemy się przy pomniku Szota Rustaweli, który był  bodaj największym  gruzińskim poetą (epopeja narodowa „Rycerz w tygrysiej skórze”) . Chociaż żył i tworzył w XII wieku – pamięć o nim nie ginie. Urodził się ponoć właśnie tutaj, we wsi obok której wzniesiono skromny pomnik.
Kolejny przystanek – niewielka twierdza, w której ruinach chronią się przed słońcem cielęta i źrebię. Kiedy wchodzimy na wzniesienie, kobieta z pobliskiego domu wyjmuje pranie ze stojącej na ganku pralki typu „Frania” i rozwiesza je na sznurze. Nikt nie troszczy się o zabytek ani nie pobiera opłat za jego zwiedzanie.



Wardzia to wykute młoteczkiem i dłutkiem skalne miasto. Pogłębione jaskinie, schody, przejścia umożliwiające ucieczkę, cerkiew. 


Obecnie groty zamieszkują jaskółki, a w zamkniętej dla zwiedzających części mieści się niewielki klasztor. Przed wiekami na stałe mieszkało tu 2500 osób, a w czasie wojen – nawet do 45000 żołnierzy. Zapoczątkował budowę Jerzy III z rodu Bagrationów, a zakończyła w XII jego córka królowa Tamara I Wielka, na której rządy przypada złoty wiek Gruzji. To w niej kochał się ponoć wspomniany Szota Rustaweli, był jej skarbnikiem i doradcą. Są rzeczy nie do opowiedzenia – i skalne miasto jest jedną z nich. To trzeba zobaczyć, tu trzeba pochodzić, poczuć zapachy, powiew wiatru, historię… Patrzymy na szybujące w górze orły.

Po zwiedzaniu i wspólnym posiłku w pobliskiej restauracyjce kupujemy butelkę wina i udajemy się do gorącego źródła. To nic innego jak basen w oborze, przynajmniej tak można opisać to miejsce. Kąpiemy się w wodzie o temperaturze 40 stopni, normalnie SPA – woda ma właściwości lecznicze, wygładzające, pijemy wino, atmosfera jest całkiem luźna, każdy się kąpie w tym co ma (nie wszyscy wzięli kostiumy).



W drodze powrotnej zabraliśmy ze sobą kolegę Timura, który wracał z pracy do domu. Pracownik muzeum (skalnego miasta), wykształcony, o trzydziestoletnim stażu pracy i ogromniej wiedzy zarabia… 300 lari miesięcznie. To około 600 zł. Ma troje dzieci i siedmioro wnuków, a jego synowie, mimo wykształcenia, są bezrobotni. Wydaje się, że najlepiej powodzi się tu ludziom, którzy maja własne środki transportu lub pokoje do wynajęcia. Tyle, że jest to praca sezonowa – dwa miesiące latem i kilka w sezonie narciarskim. Jesień jest tu ponoć chłodna i deszczowa, co nie przyciąga turystów. Jeśli chodzi o zarobki (informacja niesprawdzona, jednak wysoce prawdopodobna,  skoro wycofano banknoty o nominale 500 lari jako nieprzydatne), to lekarz otrzymuje wynagrodzenie około 700 lari, nauczyciel – 300-400, policjant niższego stopnia – około 1000, a oficerowie (policji i wojska) – 3000 lari.

Dzień szósty.
Szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie w swoim opisie przejdę do Swanetii, chyba to uzależniłam się od tego kawałka ziemi ukrytego w górach, przepojonego zapachami, muzyką i niepowtarzalną atmosferą…
Dziś (czyli w rzeczywistości pozainternetowej  17 lipca) samotrzeć wyprawiłyśmy się marszrutką do Bakuriani. Ta miejscowość jest narciarskim kurortem intensywnie odnawianym i dostosowywanym do europejskich standardów. Latem miasteczko jest raczej ospałe, nie ma tu żadnych atrakcji oprócz gór i wąskotorowej kolejki, którą mamy zamiar wrócić do Borżomi. Chcemy zdobyć miejscowy szczyt i rzucic okiem na rozległe przestrzenie z góry, jednak szlaki są nieoznakowane, a kobieta, którą pytamy o drogę, nie jest w stanie wytłumaczyć nam, jak dojść na szczyt: zbyt wiele ścieżek się tu przeplata. Z pewnością zabłądziłybyśmy idąc same. W tym momencie na drodze pojawia się miejscowy jeździec. Na pytanie, jak dojść na szczyt, odpowiada, że najlepiej – konno, bo pieszo i tak nie zdążymy na pociąg.  Ja nie jestem przednim jeźdźcem, no i mam uczulenie na konie, Ania kiedyś siedziała na koniu, Gosia – nigdy… a jednak korzystamy z propozycji. Nasz nowy znajomy siedząc w siodle dzwoni przez komórkę do swoich kolegów i po chwili mamy jednego konia i dwa koniki. Ja dostaję ogiera, jest na szczęście o dziwo dość spokojny i grzeczny, dziewczyny dosiadają małe koniki i razem z przewodnikiem wyruszamy w góry. Na początku konie dziewczyn są prowadzone za uzdy przez kolesi, którzy je przyprowadzili, jednak wkrótce wszystkie się usamodzielniamy. Koniarz nie wiedzieć czemu uznał, że dobrze radzę sobie i mogę wypróbować galop… skończyło to się lekkim stresem, siniakiem na brzuchu i nogami latającymi w okolicach boków konia – wypadły z przydługich strzemion. Ale nie żałuję! I wiem, że zatęsknię za jazdą konną!










Konno dotarłyśmy na szczyt, chwila odpoczynku i powrót przez stromiznę, gdzie prowadziliśmy konie za uzdy, a dalej przez las i łąki dojechaliśmy do miasteczka. Na szczęście w pobliżu była apteka ze środkami na alergię, bo zaczęłam kichać. Zdążyłyśmy na pociąg zwany Kukuszką, zajęłyśmy miejsca w jednym z dwóch wagonów (pierwszej klasy) i rozpoczęłyśmy degustację piwa obserwując, jak do drugiego wagonu pakowane są szyby, worki i inne dość niespodziewane przedmioty. 

Kolejka została zbudowana jeszcze za czasów Romanowów, a jeden z mostów został zaprojektowany przez samego Eifla. Pociąg wlecze się niemiłosiernie, a widoki nieco nas rozczarowują – jedziemy cały czas przez las, czasami zatrzymujemy się w mini-wioskach (tam wyładowane zostały szyby i inne duże przedmioty). Jazda jest monotonna, upał i piwo robią swoje – zasypiamy. 
Po przyjeździe do Borżomi udajemy się do pierwszej lepszej knajpki. Nasze zdziwienie budzi jej wystrój (głęboka komuna)  oraz  „boksy”  - mini-pokoiki, w których goszczą  się za zasłonką mężczyźni. Po chwili kolejny boks zajmuje wykwintnie, choć nieco dziwnie ubrana kobieta – jej sukienka przypomina różowa koszulę nocną, a nadmiernie świecąca biżuteria nie pozostawia wątpliwości co do jakości… Za to jedzenie – bardzo dobre.




Nareszcie. Jadę do Swanetii. I jeszcze  nie wiem, że w tej zagubionej krainie sama się zagubię. Teraz, po dwóch miesiącach sięgam do notatek i znowu odbywam te podróż.
18 lipca – siódmy dzień w Gruzji
Dzisiaj odbywamy bardzo długą „przejażdżkę”  z Borżomi na koniec świata czyli do Mestii. Towarzyszą nam Belgowie – Julia z dzidzią w zaokrąglonym brzuszku i jej partnet Żafe (Jean-Francois). Z Borżomi zabiera nas syn Timura, jedzie szybko, jednak nie mamy poczucia zagrożenia przy mijankach „na trzeciego”. I kierownica po lewej stronie – czyli luksus i poczucie bezpieczeństwa. Mijamy stragany z ceramiką, w tym - beczułkami do wypieku lawaszy.

W Kutaisi czeka na  nas inny kierowca – Waho. Jest bardzo uczynny i rozmowny, jednak jako kierowca kojarzy mi się z tym z bombowca, niebezpodstawnie zresztą, gdyż niegdyś był lotnikiem i często w czasie podróży powtarza „Vsie s dorogi, liotchik idiot” czyli mniej  więcej „wszyscy z drogi – pilot leci”. Tak właśnie prowadzi samochód – jakby liczył na to, że w razie czego pojazd wzniesie się w powietrze.  Inna trudną do zaakceptowania cechą jest jego „maczyzm” – powtarza, że w Gruzji mężczyźnie wolno wszystko, a kobiecie – nic.


 Na drodze jak zwykle - krowy, szukają cienia i ochłody, a może po prostu wędrują w sobie tylko wiadomym celu i kierunku?


Przy knajpce, w której jemy obiad (tradycyjnie chaczapuri + sałatka z pomidorów, cebulki i kolendry) spotykamy staruszkę, jej córkę i dwie wnuczki. Przyszły po zakupy. Zaczynam z nimi rozmawiać. Dziewczynki znaja tylko gruziński, mają około 10 -12 lat. Kobiety żyją same, z jeszcze jedną wnuczką, 17-letnią. Ich dom znajduje się 2 kilometry od najblizszej wsi, dziewczynki do szkoły mają jeszcze dalej, zimą bywa ciężko. Mężczyźni nie żyją. 


Zauważyłyśmy, że jest tu bardzo rozbudowana  sieć koneksji rodzinno-przyjacielskich i w „biznesie” Gruzini bardzo o siebie nawzajem dbają. Waho już w drodze skontaktował się ze swoim przyjacielem Wołodią w sprawie kwatery dla nas w Mestii (po 15 lari) i w kwestii posiłku po drodze. Zanadto jednak próbował nam narzucać swoje propozycje, może dlatego byłyśmy do nich od początku niechętnie nastawione. Belgowie mieli już załatwiony nocleg w Mestii w gaesthausie Koka, gdzie swobodnie można się porozumieć po angielsku. My, po stwierdzeniu, że dom Wołodi nie tylko jest daleko od „centrum” miasteczka, ale w dodatku łazienka znajduje się w innym budynku niż nasz pokój – zrezygnowałyśmy z propozycji (chociaż widoki z jego domu były przepyszne). Wołodia nie obraził się, choć widać było, że jest mu przykro. Zrobił na nas dobre wrażenie, tym bardziej, że nie „strzelił focha” tylko zawiózł nas do swojej znajomej Ingi, u której wynajęłyśmy lokum z możliwością korzystania z kuchni i łazienką tuż obok naszego pokoju (20 lari od osoby). Poza tym w zasadzie miałyśmy do dyspozycji również salonik, werandę i w dodatku dom znajduje się bardzo blisko ryneczku.  Czujemy się w tu zadbane  i ugoszczone – Inga pomaga nam robić śniadanie, proponuje jajka, biegnie po świeżutką papryczkę i kolendrę prosto z ogródka do naszych pomidorów. Jest uśmiechnięta, urocza, krągła i ciepła, a jednocześnie jak wiele kobiet tutaj – bardzo przedsiębiorcza. Wynajmuje pokoje, sprząta, dla wielu gości gotuje, a oprócz tego prowadzi sklepik.
Mestia, a właściwie cała Swanetia) słynie między innymi z wież. Każdy dom ma swoją. Służyły jako schronienie w czasie najazdów.
Wołodia wydał nam się bardzo miły, ciepły i skromny. Po prostu dobry. Nie chciałyśmy zostawić go tak całkiem „na lodzie” – i tak zresztą musiałybyśmy znaleźć transport do Ushguli, wioski położonej 2200 metrów nad poziomem morza, najwyżej w Europie, więc dzisiaj wspólnie „naszymi” Belgami i dwójką nowych znajomych Niemców wynajęliśmy jego samochód wraz z kierowcą oczywiście.
Droga z Mestii do Ushguli to zaledwie 46 km. Początkowo jedziemy asfaltowa szosą wzdłuż rzeki. Po przeciwnej stronie znajduje się wioska Bogreshi. Wołodia opowiada nam o klęsce, która nawiedziła ten region w 1987 roku. W Mestii śnieg sięgał dachów dwupiętrowych domów, a tu zeszła lawina, która pochłonęła wiele ofiar, w tym 25 osób, które schronili się w jednej z przydomowych wież.

Po kilku kilometrach spokojnej i dość szybkiej jazdy zaczyna się wielka budowa, ponoć w ciągu trzech lat ma tu powstać wypasiony ośrodek sportów  zimowych, gdzie trasy zjazdowe będą długości 7-8 km. My jednak nie jedziemy w kierunku budowanych ośrodków sportowych, na jednym z rozwidleń skręcamy w prawo  i odtąd już droga zamienia się w wąską kamienistą ścieżynkę, która przez nieliczne osady pnie się wzdłuż rwącego potoku Enguri do celu.

Po drodze zatrzymujemy się w miejscu (kilka chat trudno jest określić mianem wioski) o nazwie Khala. Wołodia prosi swoich znajomych, którzy siedzą przy jednym z domostw, żeby otworzyli nam cerkiewkę św. Barbary. Klucznik daje nam obowiązkowe fartuszki i uważnie przygląda się, czy zasłoniłyśmy wystarczające dokładnie nogi. Wewnątrz magia, cudowne freski, mocno zniszczone, a dzięki temu – bardzo prawdziwe i fascynujące. 




Wołodia zatrzymuje się na  fotki ilekroć go o to prosimy, dbając jednocześnie o nasze bezpieczeństwo: nie za blisko urwiska, gdzie w dole pieni się potok. Nieco później, w pobliżu Ushguli, dostrzegamy przy drodze  krzyż z polską flagą. Wołodia wyjaśnia, że dwa lata temu młoda Polka wysiadła tu z samochodu za blisko skarpy, wpadła do potoku. Jej ciała nie odnaleziono.
Kawałek dalej natrafiamy na korek, co w tym miejscu wydaje się dość absurdalne. Stoimy w kolumnie samochodów (Ushguli jest bardzo popularnym miejscem wycieczkowym). Droga jest tu tak wąska, ze trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek mijankę, a jednak! Okazuje się, że to za sprawa budowy mostu, a raczej jego naprawy. Prace zostają przerwane, żeby kolumna samochodów – w tym nasz – mogła przejechać, jednak najpierw z placu budowy muszą wycofać się… ciężarówka i dźwig. Logistycznie wydaje się to nierealne – za wąsko, zbyt ostre zakręty, za dużo pojazdów na wąskiej drodze, zbyt strome skały po jednej stronie i zbyt głęboki wąwóz z potokiem w dole po drugiej. 
Szczególnie rozbawił nas znak - zakaz wyprzedzania!

Docieramy do Ushguli. Przy wjeździe do wioski zatrzymujemy się przy potoku, przepływającym pod drogą w rurze, w środku chłodzą się krowy. 



Najpierw szukamy knajpki, żeby zamówić odpowiednio wcześnie obiad, bo baza turystyczno-gastronomiczna jest tu niewielka, a turystów – dość dużo. Wybieramy potrawy, ja „robię” za tłumaczkę i w tym towarzystwie multi-kulti chwilami na tyle się gubię, że do Niemców mówię po rosyjsku, a do Wołodi po niemiecku…


Łazikujemy po wiosce, która w jakiś sposób pozwala poczuć życie w średniowiecznym miasteczku: wąziutkie uliczki, mijające nas dzieci na koniach, świnie i cielęta odpoczywające w cieniu murów, wszędzie krowie placki i odpowiedni zapach. Po wdepnięciu w krowią kupę któraś z nas odkrywa, że  „nawet z nogą w gównie można czuć się naprawdę szczęśliwą”.  Krowie placki mają zreszta zastosowanie również w budownictwie, jak widać na obrazku:




Nie udaje nam się zwiedzić cerkwi – jest zamknięta, jej opiekunki minęły nas po drodze. 

Oglądamy ja z zewnątrz z pewnym niepokojem, bo weszłyśmy na teren cerkiewny w nieodpowiednich strojach. Przechodzimy przez cmentarz – portrety zmarłych wykute są na kamiennych nagrobkach jak wszędzie tutaj.



Przed nami rozpościera się widok na masyw górski o dziewięciu szczytach Szchara (Шхара - შხარა), z których najwyższy ma niemal 5200 metrów. Mgła i nisko zawieszone chmury ukrywają je przed okiem aparatu.



Na łąkach w oddali pasą się konie, w górze wznosi się orzeł.



Tradycyjne wieże, w których chronili się Swani przed najeźdźcami wznoszą się przy każdym starym domostwie. Wejście do tego wieży znajduje się około 3 metrów nad ziemią. Całe rodziny wdrapywały się tam po drabinach, które następnie wciągano do środka kilkupiętrowego schronienia z wyjściem na dach, skąd można było ciskać w atakujących kamieniami lub polewać ich wrzątkiem.
Tutejsze domostwa budowane są z najbardziej dostępnego surowca – kamieni. Można je było zburzyć, ale nie spalić.

W Ushguli lubiła zatrzymywać się legendarna królowa Tamar, która dla Gruzinów jest tym, czym dla nas … może Kazimierz Wielki, bo to za jej i Davida Budowniczego panowania  rozkwitła Sakartwelo (საქართველო - jak ja lubię tę pisownię!).  W czasie pobytu w Ushguli królowa mieszkała w jednej z dwóch wież – zimowa znajduje się na szczycie wzgórza, a letnia – w środku wioski. Tam też można zwiedzić muzeum, wchodzimy więc do wieży, której ściany wyłożone są płótnem, po schodach przypominających drabinę wspinamy się na kolejne piętra.  W nadspodziewanie  przestronnych pomieszczeniach oglądamy biżuterię, broń, sprzęty domowe znalezione w okolicy.  W czasie najazdów na Gruzję to właśnie w Swanetii w takich miejscach chowano skarbiec królewski.



W czasie obiadu Wołodia serwuje nam wysokoprocentową czaczę własnego wyrobu. Sam nie pije, co wcale nie jest tu takie normalne. Prowadzenie samochodu „na podwójnym gazie” jest tu zwykła i powszechnie stosowaną „tradycją”.


W drodze powrotnej łapie nas ulewa, a po deszczu świat staje się jeszcze piękniejszy, czysty, magiczny. W niektórych miejscach wpadające przez okno powietrze jest tak aromatyczne, pachnące ziołami, żywicą i nie wiadomo czym jeszcze, aż dech zapiera. Znowu zatrzymujemy się na chwilę, żeby pooddychać, upoić się tym aromatem, nasycić powietrzem i widokami. 








Obok do samochodu pakuje się grupa mocno podpitych Swanów. Wszyscy, z kierowcą włącznie, z trudem trzymają się na nogach, a przed nimi droga kręta i stroma.
Wieczorem biesiadujemy razem z naszymi gospodarzami i Wołodią. Nasi gospodarze są nad wyraz serdeczni, mówią, że takich wesołych gości jeszcze nie mieli. My czujemy się coraz bardziej, jakbyśmy odwiedziły bliskich krewnych, jak u rodziny. Wyjmujemy kupione na lotnisku polskie trunki, oni – swoją czaczę, Inga przynosi konfitury, naprędce wspólnie robimy sałatkę z pomidorów, cebuli, papryki, które tutaj smakują jak pomidory, cebula i papryka. Obficie posypane kolendrą i swanetską solą… pychota. Pijemy, gadamy, wznosimy toasty. Okazuje się, że i Timur i Wołodia odczuli wojnę z Abchazją, a właściwie z Rosją, na własnej skórze – byli żołnierzami-pogranicznikami.  Timur nadal pracuje,  zimą jest instruktorem narciarstwa, latem pracuje przy wyciągu krzesełkowym, z którego mamy zamiar skorzystać następnego dnia.

Przepraszam wszytskich, którzy sądzą, że ja nadal przebywam w Gruzji. Moje ciało jest tu, a dusza, cóż błąka się pomiędzy...
Wyspane do dziewiątej po wczorajszej sutrze jedziemy na lodowiec. Po drodze – miniaturowe lotnisko, zatrzymujemy się, żeby zapytać o samolot do Tbilisi. Nasze szanse na przelot rosną – Gosia znowu zostaje poproszona o rękę, niestety – odmawia. Może zresztą nie miało to znaczenia, gdy z kandydat nie jest pilotem. Dowiadujemy się, że samolot z Mestii do Tbilisi lata trzy razy w tygodniu, najbliższy lot – w poniedziałek, idealnie nam pasuje. Koszt – 65 lari, a lot trwa godzinę, co w porównaniu z marszrutką (30 lari i 8 godzin) wydaje się bardzo atrakcyjnym rozwiązaniem. Prosimy o zarezerwowanie pieciu miejsc – dla nas i Belgów. Niestety, po kilku godzinach dostajemy smsa – nie ma już miejsc.
Droga na lodowiec – malownicza jak cała Gruzja, a Swanetia szczególnie.

Przechodzimy po wąskim chybotliwym mostku nad rzeką, białą od wypłukanego wapienia i pędzącą, odgłos rwącej wody towarzyszy nam nieustannie. Podobnie jak muzyka, ta magiczna swańska muza –na początku bęben albo panduri, potem włączające się głosy... Kiedy to piszę, siedzimy w knajpce Laili, a chłopcy przy stole obok zaczynają grać i śpiewać. Dwa bębny i głosy – szaleństwo! Chwilo, trwaj! Już tęsknię...

Wracam do wyprawy na lodowiec. Początkowo ścieżka prowadzi przez las, a potem jak kozice skaczemy po kamieniach. Z tymi kozicami to żarcik, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Ja zresztą przeżywam coś zupełnie innego – jestem zaopiekowana, prowadzona po skałkach za rączkę i wcale nie boję się, że znów mi wyskoczy kolano, bo obok jest Wołodia.

Docieramy do miejsca, z którego już coś widać, jakby rura wystająca spod skały. Ten wartki, buzujący potok bierze się... znikąd? Po drodze spotykamy krowę, która nazywamy nie bez powodu Dalmatyńczykiem.


Po przebyciu kolejnych kilkudziesięciu metrów odkrywany, że ta rzeka wydostaje się z czegoś, co początkowo uznałyśmy za usypisko kamieni. Bo jakoś lodowiec kojarzył nam  się z czymś biało-błękitnym, a nie brudno-szarym. 

A przecież lód, który trwa to sobie od dziesięcioleci, musiał zostać zapylony, zasypany żwirem i kamieniami opadającymi z wyższych partii gór. Kamienie to osobna historia, nie do opisania zresztą. Te barwy, odcienie, kształty, wielkość, struktura...

Lodowiec ma rzeczywiście kolor niebieskawy, a wypływająca spod niego woda – biała jak śnieg.


Wracamy, Wołodia, nasz kierowca i przewodnik wyjaśnia, że mam iść w takim tempie, by nie dostać zadyszki, i jeszcze mówi ze tu dusza odpoczywa. I moja – odpoczywa bardzo. Jego spokój mi się udziela. Już wiem, że tu można zatracić duszę...


Po wyprawie na lodowiec  Wołodia zawozi nas do wyciągu krzesełkowego. Tam pracuje nasz gospodarz Timur, więc wjeżdżamy na górę za darmo i bez  kolejki. Z góry widoki cudne – ośnieżone szczeliny, skaliste groźne szczyty, zielone zbocza, niebieskie niebo, zmieniający się układ chmur i obłoków sprawiają, że krajobraz zmienia się z sekundy na sekundę. 








Można godzinami siedzieć w jednym miejscu i jednocześnie być w innym świecie, zatopić się w powolnym oddechu Ziemi, gór, przestrzeni, powietrza.

Po powrocie do Mestii w towarzystwie świeżo poznanego Matthiasa i jego afroamerykańsko-niemieckiego syna Dariusa gromadnie zaglądamy do muzeum Swanetii, które mieści się w nowoczesnym budynku. Cudowna ekspozycja – w mrocznych salach oglądamy ikony, biżuterię, broń, uprząż, księgi. 


W Mestii wieczorami spędzamy czas w kawiarence Laila i zawieramy nowe znajomości. Pytanie, które słychać tu najczęściej: Where are you from? I odpowiedzi z różnym akcentem: from Russia, from Germany, from Polen, from Israel... właśnie ktoś wznosi toast: „za Svanov, za nas, za vseh, chtoby wy k nam priezjali!" W knajpce spędzamy dużo czasu, najpierw przychodzą Tim i Jana (Niemcy, z którymi byliśmy w Ushguli), potem Matthias z Dariusem, w pobliżu kręci się syn Wołodi, policjant, na placu dziś pełno ludzi, psy żebrzą o jedzenie, przychodzi krowa i penetruje śmietniki, a my gadamy, gadamy, gadamy... Robi się coraz chłodniej, Darius przemarzł i szczęka zębami. Rozmawiamy  o zawodach, czym się zajmujemy, ja coś o Rammsteinie (wątek szkolny), a Mattias, że zna kolesi, bo był ich dźwiękowcem. Świat nagle skurczony taki, nierealne staje sie jakby rzeczywiste. Postanawiamy następnego dnia rano iść razem do jeziorek Koruldi.


imur dziwi się, że mamy tak wypchane plecaki, twierdzi, że nie ma potrzeby  brać kurtek i jedzenia, to przecież raptem 45 minut... my tymczasem idziemy na bezdechu niemal pięć godzin. 
Pogoda zmienia się, robi się zimno, pada deszcz... Jesteśmy wykończeni. 
Ja w pewnym momencie mówię, że odpuszczam, nie dam rady. "Nie dojdę, nie dojdę... ale co to, niedojda jestem czy jak?". Więc jednak idę dalej.  Matthias z Dariusem udają, że chcą mi towarzyszyć, ale wiem, że też po prostu wymiękają. Idziemy wciąż po górę, bez wytchnienia w postaci jakiegoś płaskiego odcinka. 2 368 metrów - to pierwszy etap - Chacagari. Wydaje sie, że to miejsce z krzyżem będzie tuż tuż, za zakrętem. Nic z tego. Wreszcie dochodzimy do punktu widokowego, który wczoraj widziałyśmy z wyciągu krzesełkowego po drugiej stronie doliny. Całe szczęście, że jeszcze nie wiemy, iż jest to zaledwie połowa drogi...


Motywuje nas obietnica Timura, że tam będzie można się wykąpać... Człapiemy dalej, a przerwy są coraz częstsze. Kilka razy mam ochotę naprawdę odpuścić. Usiąść i poczekać, aż ktoś się zlituje i mnie stąd zabierze. Gosia idzie pierwsza i już tracę ją z pola widzenia. W końcu po pięciu godzinach pod górę, pod górę, pod górę i "już nie mogę", dochodzimy na miejsce, kompletnie wycieńczeni. I tu okazuje się, że jeziorka przypominają bagienka i mamy podstawy sądzić, że krowy tam nie tylko się kąpią, lecz również załatwiają potrzeby fizjologiczne. Jest zresztą tak bardzo zimno, że nawet w krystalicznie czystej wodzie nie zdobylibyśmy się na kąpiel. Na górze, którą zdobyliśmy z takim wysiłkiem i poświęceniem stoją... dżipy. Miejscowi i co sprytniejsi turyści dojeżdżają tu samochodami. Ale czy wejście na piechotę nie daje nam więcej frajdy? Jesteśmy zdobywcami!
Dla nas to jednak dobrze, że niektórzy wybrali wjazd samochodami, Ania już siedzi w pik-upie opatulona w polar, Gosia radośnie podskakuje przy samochodzie (również wyposażona w ciepłe ubranko). Grupa ratowników górskich, którzy przyjechali tu rano, żeby poćwiczyć wspinaczkę, zgadza się zabrać nas samochodem do Mestii. Miejsca w kabinie nie wystarczy dla wszystkich, właściwie samochód przewidziany jest dla pięciu osób, czworo ratowników i my trzy – to trochę więcej... Piąty ratownik, Matthias, Darius i dwoje młodych ludzi zabranych po drodze siedzą na pace. W  środku robi się bardzo ciepło, Kostia natychmiast zaczyny zaglądać Ani w dekolt, żartuje i zaleca się. Bez żadnego chamstwa, na wesoło i bardzo przyjaźnie.  Tyle śmiechu, że aż mnie brzuch boli.  
W pewnym momencie zjeżdżają z krętej i wąskiej drogi w krzaki. Mówią, że tu jest bar piwny, jednak niczego oprócz chaszczy nie widzimy. Wyciągają  litrowe butelki z piwem, ser, pomidory i ugaszczają nas. Kierowca nie pije.

Nasi ratownicy mają od 25 do 45 lat. Ciekawe, że zadbali o to, by cos z wyprawy przywieźć swoim żonom i dziewczynom – bukiety górskich kwiatów, a nawet upolowaną dziką kurę. Okazuje się, że wszyscy są ze sobą spokrewnieni.  Tradycją jest tu budowanie własnych rodzinnych cerkiewek, a rodzina ratowników właśnie teraz swoją buduje. To wyjaśnia, dlaczego w wioskach jest tak dużo małych cerkiewek. We wsi Latali, przez która przejeżdżaliśmy w drodze do Mestii jest ich kilkanaście. Są maleńkie, skromne, kameralne – stanowią kontrast wobec tego, co znam z polskich wsi. Tutejszy duchowny ma też dużo trudniejsze zadanie – to on wędruje z cerkiewki do cerkiewki z duszpasterska posługą. 
Rozstajemy się z ratownikami przy wjeździe do Mestii, kierowca tłumaczy, że to dlatego, żeby nas nie zatrzymała policja (jest nas za dużo), my jednak sądzimy, że bardziej chodzi o plotki – trzy kobiety w kabinie...
Wchodzimy na obiad do restauracji, której dotąd nie odkryliśmy. Przy obiedzie rozmawiamy z  Mathiasem o religii, mówię, że nie jem mięsa, bo jestem w pewnym sensie buddystką, ustalamy, że buddyzm jest filozofią, z która mamy bardzo podobne doświadczenia. Dla obojga jest ona podejściem do życia, pozwala nabrać dystansu wobec tego, co nas otacza. Opowiadam o swojej ceramice, że łączenie tego, co intelektualny z jakąś forma ekspresji artystycznej pomaga utrzymać równowagę, o harmonii w życiu. Gadamy (najpierw po angielsku, żeby wszyscy rozumieli, ale dość szybko przechodzimy  na  bliższy nam niemiecki) o młodzieńczych buntach, jego sympatyzowaniu z KPD w Zachodnich Niemczech, zajętych domach w Berlinie, Alternative Liste, Kreuzbergu, Moabicie... potem o tym, ze siedem lat mieszkał w NY i odległość pozwoliła mu zaakceptować swój kraj. O tym, że chodził do katolickiej szkoły i był wychowany w religijnej rodzinie, ale teraz rozumie, że nie o to chodzi.

Pokazuję Dariusowi dokąd doszliśmy, oczy mu błyszczą – jest taki zaciekawiony, zachwycony i przejęty wszystkim, jak potrafią tylko dzieci. Na naszych oczach mężczyźni na placyku wkładają do worka prosiaka – Darius pyta, co z nim zrobią. Nie powiem mu, że chyba go zabiją, upieką i zjedzą, znając jego wrażliwość i miłość do zwierząt mogę się spodziewać, że po takiej informacji pobiegnie walczyć o wolność prosięcia.  Mówię, że pewnie prosię będzie teraz mieszkało gdzie indziej.
W restauracji przy sąsiednim stole siedzi duża grupa młodych ludzi. Dziewczyny w kolorowych ukraińskich strojach z niebiesko-żółtymi wiankami na głowach. Popijają wino, jedzą, śmieją się, rozmawiają po rosyjsku. Pytam, skąd są, okazuje się że to Ukraińcy i Rosjanie. Tam toczy się wojna, Rosja odbiera Ukrainie Krym, Donieck... a tu panuje zgoda. Pytam, czy słyszeli o zestrzeleniu samolotu pasażerskiego, psuje im nastrój – nie słyszeli, dziesięć dni wspinali się w górach. To smutne, że politycy próbują niszczyć to, co najpiękniejsze – zgodę i przyjaźń. Ale piękne jest to, że w jednej knajpce w zgodzie i przyjaźni siedzą obok siebie Polki z Niemcem, Ukraińcy z Rosjanami - po prostu ludzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz