Polecany post

Maria i Jan

16.07.2017 Jeszcze tego samego dnia chcemy zobaczyć dom Marii. To ponoć miejsce w którym matka Jezusa dożyła swoich dni. Niełatwo tam się d...

sobota, 14 lipca 2018

Ukraina - nad Dnieprem

Kamianske
Podróż wiekowym, sądząc po napisach wewnątrz - tureckim, autobusem bez klimatyzacji i Internetu z Kijowa do Kamianske zajęła niemal cały dzień. Upał, nic do picia i do jedzenia, chociaż w ofercie było to podane.

Po drodze zatrzymaliśmy się w stacji w Kremienczuku. Zdziwiło mnie to, że część pasażerów wysadzono przed dworcem autobusowym, a po wyruszeniu w dalszą drogę odebrano ich z innego miejsca. Domyślam się, że to pasażerowie na lewo, którzy za przejazd płacą bezpośrednio kierowcom. Trzeba za coś żyć. Pensje są tu w większości głodowe i ludzie radzą sobie tak, jak mogą. Po drodze mijamy wioski, wszystkie jak spod jednej sztancy, takie same domki kryte eternitem. Kiedy mówię, że to niebezpieczne dla zdrowia, widzę lekko kpiące uśmiechy. Może rzeczywiście nie jest taki groźny dopóki nie ulega zniszczeniu? Malusie przydomowe ogródki pozwalają zapewne na wyhodowanie swoich warzywek: papryki, marchwi, pomidorów, cebuli. Sałaty nikt tu nie ma, a na targu znalazłam tylko listki w pęczkach, tak jak u nas sprzedaje się zioła czy rukolę. Dojrzałe morele leża pod drzewami, wiśnie wiszą na drzewach, jakoś nie widziałam, żeby ktoś je zrywał. Proste polne dróżki odbiegają w bok od zniszczonej dziurawej asfaltowej szosy. Cieszę się, że nie przyjechałam samochodem i już nigdy przenigdy nie powiem, że u nas są  kiepskie drogi, nawet te podrzędne.


Pola słoneczników i kukurydzy ciągną się aż po horyzont. Szosa często biegnie w zielonym korytarzu drzew i krzewów, jakby specjalnie ukrywających to, co znajduje się za nimi. Krajobraz płaski i monotonny z rzadka równinę przecinają malownicze wąwozy.



Mieszkanie moich przyjaciół zaskakuje mnie: piękne wnętrze, obrazy, ikony, pamiątki z ich licznych podróży zakrywają ściany.  Witia jest artystą, całe mieszkanie wyremontowali i przerobili sami.

Jestem w Kamianske, mieście niemieście, które jeszcze niedawno swą nazwą Dnieprodzierżynsk czciło Feliksa. Od razu przypomina mi się anegdotyczna historyjka z Moskwy z roku gdzieś... 1986? Poleciałam do Moskwy i w drodze z lotniska do hotelu musiałam poprosić o pomoc podróżnych: gdzie wysiąść? W ten sposób poznałam Alekseja Gorbaczowa. Nie, nie, zbieżność imienia i nazwiska całkiem przypadkowa. Młodzieniec zaopiekował się mną, pokazał drogę, bezpiecznie doprowadził do hotelu i zwierzył się ze swoich polskich korzeni (po babci). Dla Aloszy było w życiu najważniejsze były: religia katolicka i ideały Feliksa. Opowiedział, że w jego pokoju na ścianie wiszą obok siebie krucyfiks i portret Dzierżyńskiego. Dziateczkom pewnie trudno byłoby uwierzyć, że ktoś mógłby czcić zabójcę i kata, gdyby dziateczki historię znały. Nietrudno - gdyby rozumiały tę najbardziej podatną na wszelkie manipulacje dziedzinę. Nie śmiem nazwać jej nauką. Archeologia - owszem, geologia - czemu nie. Ale tam, gdzie fakty z przeszłości pojawiają się  i znikają, są interpretowane na sto sposobów, chowane pod dywan lub na odwrót - nadmiernie eksponowane, kto się w tym połapie?


Ta więc jestem w dziwnym mieście. Szerokie aleje, mnóstwo zieleni, pomnik Breżniewa... kto go pamięta? Nie pomnik, a Breżniewa. Ja pamiętam, może dlatego, że jego wnuk chodził ze mną do szkoły a synowa uczyła mnie angielskiego. Może dlatego, że na początku swojej zawodowej kariery byłam tłumaczką dziennikarza, który zawsze towarzyszył pierwszemu sekretarzowi i miałam okazję zobaczyć tego podtrzymywanego przy życiu zombi krótko przed jego odejściem w niebyt.
Kamianske ma bardzo silne polskie tradycje. Zakład, który z jednej strony zapewniał przez wiele lat mieszkańcom pracę, a z drugiej - niszczył ich zdrowie, powstał tu w wyniku działań polsko-belgijsiej spółki, na czele której stanął Ignacy Jasiukowicz. Owemu Ignacemu miasto zawdzięczało rozwój, nie tylko przemysłowy, ale też edukacyjny, kulturalny, a  nawet, a nawet (mimo wszystko) w dziedzinie ochrony zdrowia. Zdecydował o budowie szpitala - obecnie jest to szpital psychiatryczny. I tu ciekawostka - ukraińscy nauczyciele co pięć lat muszą pojawiać się u psychiatry, który stwierdza, że nadają się do pracy w szkole. Stwierdza tak zawsze, bo, jak się dowiedziałam, pacjentów nie bada ani z nimi nie rozmawia, mają do wypełnienia ankietę i to wszystko. Do Kamianska przybyło pod koniec XIX wieku wielu polskich inżynierów i majstrów oraz mnóstwo robotników z okolicznych  wsi i chutorów. Polscy inżynierowie, o ile nie zdążyli wycofać się w odpowiednim momencie, po rewolucji znaleźli się w bardziej oddalonych punktach kraju rad, zwykle tam, gdzie zimno i głodno. Wyrok głosił, że "wykonywali oni rozkaz byłych właścicieli i starali się zachować fabrykę i wykwalifikowaną siłę roboczą". Oczywiście spisek byłych speców został  wykryty. Odbył się pokazowy proces. Dwadzieścia osób zostało skazanych na różnej długości wyroki. 

Natomiast wielu robotników zostało i teraz polska diaspora byłaby tu dość duża, gdyby nie to, że z kartą Polaka można wyjechać tam, gdzie żyje się lepiej.
Dbając o równowagę i relacje między społecznościami Jasiukowicz zlecił budowę cerkwi i kościoła. W czasach sowieckich ani jedna ani druga świątynia oczywiście nie pełniła swojej funkcji, jednak teraz nastąpił powrót. Braciszek z zakonu Paulinów wprawdzie skarżył się na małą liczbę wiernych, ale widząc jego starania, np. teatr kukiełkowy dla dzieci i dorosłych, i zaangażowanie, przypuszczam, że tak źle nie jest.

Jasiukowicz wybudował też teatr, który działa do dziś, szkołę dla chłopców i szkołę dla dziewcząt, osiedle dla kadry kierowniczej i dla robotników.  A także "biurowce", które stoją do dziś.
Najważniejsza oczywiście była huta, która działa do dziś, niestety bez urządzeń do oczyszczania tego, co się z kominów wydobywa.
W tutejszym muzeum można poznać historię miasta, dla naszej trójki jest nawet przewodniczka. Musieliśmy tylko wynegocjować język, w którym będzie opowiadała. Ukraiński jest językiem urzędowym, ale w niektórych miejscach większość ludzi mówi po rosyjsku. Są też tacy, którzy ukrainsku mowu znają słabo. Na przykład rodzina mojej przyjaciółki Wiki jest etnicznie rosyjska i podczas gdy Wika zna ukraiński bardzo dobrze, bez tego nawet nie mogłaby uczyć w szkole, to jej brat porozumiewa się głównie po rosyjsku. W muzeum zaskakują mnie hologramowe obrazy - dałabym sobie rękę uciąć, że to prawdziwe przedmioty.

Oglądamy przeszłość.
I teraźniejszość. Prace dzieci na 750-lecie miasta i upamiętnienie walczących w obecnej wojnie, zwanej Obroną Antyterrorystyczną - bohaterowie nie umierają.



W muzeum znajdziemy też ślady wielkiego głodu, po ukraińsku holodomor.  Ta potworna zbrodnia nigdy nie została osądzona, a nazwano ją oficjalnie ludobójstwem dopiero w 2013 roku. Nikt nie wie ilu mieszkańców ukraińskich wsi zostało zamorzonych głodem w latach 30-tych ubiegłego wieku, a naukowcy do dziś sprzeczają się na ten temat.


Tak, plan pięcioletni w cztery lata, jakim kosztem? W jakim celu?
Dlaczego napisałam, że to miasto-niemiasto? Podobnie jak w Dnipr (czyli w Dniepropietrowsku)  chodzimy po szerokich alejach i obszernych placach, wzdłuż głównych ulic stoją stalinowskie, chroszczowowskie, a czasami znacznie wcześniej zbudowane bloki, a za nimi przez bramy widać ugór, chatty, warsztaty ... W Kamianske jest mnóstwo opuszczonych domów - młodzi wyjeżdżają, najchętniej  do Europy.





W budynkach nie ma piwnic, a gdzie są? Na podwórkach! Do piwniczek, w których ludzie przechowują ziemniaki i warzywa, słoiki z ogórkami i przetworami na zimę, schodzi się po drabinie kilka metrów w dół. Nad ziemią wystają niewielkie pokrywy-daszki zamykane na kłódkę.
Kamianske jest miastem niebezpiecznym dla życia. W czasach komuny wjechać tu mogli jedynie ludzie ze specjalnymi przepustkami. Działało tu wiele fabryk, a miejscowa ludność nie wiedziała o najgroźniejszych rodzajach produkcji - w zakładach chemicznych produkowano nie tylko nawozy. Tu uzdatniano uran. Po latach okazało się, że odpady radioaktywne wykorzystywano do produkcji materiałów budowlanych i asfaltu. Cegły, z których powstawały szkoły, przedszkola i budynki mieszkalne powodowały choroby m.in. tarczycy. Moja przyjaciółka i inne jej koleżanki są po operacjach tego gruczołu i do końca życia muszą wspierać się lekami. Ogrodzone drutem kolczastym hałdy z odpadami do dziś znajdują się wokół miasta.




sobota, 17 lutego 2018

Udupi i Malpe



Wczoraj po śniadanku złożonym z resztek zapakowanych w gazetę (ryba, "paszteciki")

udałyśmy się na wycieczkę do położonych w odległości 60 km od Mangalore miejscowości Udupi i Malpe. Celem podróży był... basen. Moja przyjaciółka nieco obawia się pływania w morzu, do którego trzeba wejść z pewnym wyczuciem. Na "naszej" plaży o sympatycznej nazwie Ullal fale załamują się w miejscu, za którym zaczyna się głębia. Trzeba więc wyczuć moment, kiedy biała grzywa przyboju nie przewróci cię, i przemknąć na głębokie wody, gdzie juz spokojnie można popływać. Wyjście z morza jest prostsze - fala sama wynosi cię na brzeg.
Do Udupi pjechałysmy autobusami - najpierw naszym lokalnym 44A do Mangalore, a z tamtąd "expresem" niecałe pół godzinki do następnego miasta.
Autobusy w Indiach są prywatno - państwowe. Nie wiem dokładnie, na czym to polega od strony formalnej, ale praktycznie wygląda to tak, że każdy pojedyńczy bus zarabia na siebie, chociaz ceny biletów sa ustalone odgórnie. Czasami bilety dostalemy, a czasami - nie. Czasami konduktor oddaje nam resztę, a innym razem o niej zapomina. Każdy autobus obsługiwany jest przez 2-3 osoby. Jedna z nich to kierowca, ale nie on jest głównym rozgrywającym. Rola kierowcy jest trąbienie, trzymanie kierownicy i te wszystkie typowe dla szofera czynności. Jadąc do Udupi zauważyłam, że kierowca ma do dyspozycji kilka różnych klaksonów, pewnie maja one różne funkcje, ale jeszcze tego nie rozgryzłam. Najdonioslejszy jest buczek jak syrena okrętowa - głęboki i niski dźwięk. Ten służy do straszenia mniejszych pojazdów, może oznaczać "Z drogi, duży jestem i cię zmiotę z szosy" albo "Nie pchaj się, właśnie zmianiam pas i nie obchodzi mnie, że mogę cię przycisnąć do jadącej obok ciężarówki!". Motocyklistów i użytkowników skuterów to jakoś nie przeraża, przemykają się jak myszy między autobusami i ciężarówkami. Natomiast kierowcy samochodów osobowych okazuja respekt. Nie dziwię im się, któż chciałby mieć samochodzik obdrapany ze wszystkich stron.
Najważniejszą postacią w autobusie jest konduktor-kierownik. Czasami jest to jedna osoba, czasami dwie, ktore dzielą się rolami. Konduktor, wiadomo, inkasuje pieniążki od podróżnych. Zadziwia mnie fakt, że nawet w tłoku wie, kto już zapłacił, a kto - jeszcze nie. Kierownik decyduje o tym, gdzie kto siedzi (jeśli jeszcze sa miejsca siedzące) dopycha, gdy ich brakuje, obwieszcza, dokąd autobus jedzie, na każdym przystanku wystawiając głowę i krzycząc np. Ullal-ullal-ullal-ullal! Większość kierowników ma wspomaganie - gwizdek. Określone sygnały dają kierowcy znak, co się dzieje. Krótkie częste podwójne gwizdy na przystanku oznaczają, że ludzie jeszcze wsiadają lub wysiadają. Donośny pojedynczy gwizdek w czasie jazdy - to znak dla kierowcy, że ktoś chce wysiąść na najbliższym przystanku. podwójny długi gwizd oznacza - ruszamy. Bardziej doświadczeni kierownicy nie posługują się żadnym urządzeniem - są samogwizdni. I naprawdę robią to nieźle!
Do Udupi jedziemy niecałe półtorej godziny. Zaiast klimatyzacji - otwarte okna w autobusie. Podróż całkiem przyjemna, tylko siedzenia w autobusie dość wąskie. Hinduski są raczej drobnej postury, więc na siedzeniu, które w Polsce przeznaczone byłoby dla dwóch osób sa wydzielone trzy miejsca.  Trochę ciasno.

W tym upale zadziwia mnie fakt, że nie czuć żadnych nieprzyjemnych ludzkich zapachów - ludzie tutaj pachną. Pewnie, że sa wyjątki, ale wybaczcie szczerość: nie ma porównania z jazdą środkami komunikacji miejskiej w Warszawie w ciepłe dni, gdy zapach potu jest odrażający i wszechobecny - tu po prostu nie ma tego swojskiego smrodku. Nie czujemy również zapachu dezodorantów. Ludzie po prostu bardzo dbają o higienę, jest to wręcz zabieg rytualny. Codzienne poranne mycie, nawet jeśli nie masz łazienki i dokonujesz oblucji przy przydrożnym kranie z wodą, to wymóg religijny.
W Udupi od raz przesiadamy sie do innego autobusu, który w ciągu kilkunastu minut dowozi nas do oddalonego o 4 km Malpe.
Wysiadamy przy porcie rybackim i targu rybnym. Tu zapachy powalają, no ale ryby to ryby, wiadomo, że nie pachną różami. Kierując się w stronę morza obserwujemy życie i pracę rybaków.



Plaża jest tu cudowna, drobny żółciutki piaseczek i wyjątkowo łagodne morze. No i na początku raczej pusto, bo to jeszcze teren trochę rybacki. Tylko łodzie i ptaki.


Nagle wpada nam w oko jakiś kształt omywany przez fale. Widok dość makabryczny - to martwy delfin. Być może zplątał się w sieci, a może zjadł foliowy worek.


Dochodzimy do miejsca, które jest prawdopodobnie miejską plażą. Tu kąpie się i znacznie więdzej ludzi. Szczerze mówiąc - po raz pierwszy w czasie mojego obecnego pobytu w Indiach widzę kąpiących się w morzu ludzi. Chłopcy i mężczyźni w slipkach i czasami koszulkach. Kobiety i dziewczyny - w pełnym rynsztunku.



Na plaży jest jeszcze kilka atrakcji - można się przejechać na wielbłądzie lub konno, polatać na czymś takim jak spadochron za motorówką lub ustawić się w długiej kolejce, by popłynąć na wyspę św. Marii, widoczną jak przez mgłę. 





 My wybieramy bardziej odludny kawałek plaży i oddalamy się od tłumów.

T miejsce jest cudowne, numer 2 po Arambolu lub może nawet numer 1, bo nie ma tu białych i panuje niesamowity spokój. Żałuję, że nie miałyśmy czasu by pójść plażą dalej, bo doszłybyśmy do miejsca, gdzie do morza Arabskiego wpadają dwie rzeki Suvarna i Sita, tworząc rozlewiska. Ponieważ jednak chcemy coś zjeść, a konkretnie rybkę i krewetki, a potem jeszcze zwiedzić XII wieczną świątynię Kriszny w Udupi, udajemy się w stonę mniej bezludną, gdzie przy pomnikj Mahatmy Gandhiego ciągnie się pasmo kawiarenek i barów. To coś, czego na naszej plaży Someshvere w llal bardzo brakuje. 

Jako że życie jest podróżą, a podróże pełne są niespodzienek, nasze plany kulinarne ulegają raptownej zmianie. Zauważyłyśmy przy plaży miejsce, gdzie grała muzyka i było dość gwarno, pomyślałyśmy więc, że to może świątynia. Zajrzałyśmy, ale było tam tylko sporo ludzi przy zadaszeniu obok niewielkiego domu, więc chciałyśmy się wycofać. Podbiegła do nas młoda śliczna Hinduska i zaczęła gestami pokazyać "jedzonko", a po chwili po angielsku wyjaśniła, że to jest święto poświęcenia pobłogosławienia) nowego dom jej siostry. Dołączyły starsze kobietki i okazało się, że nieprzyjęcie zaproszenia na posiłek byłoby afrontem z naszej strony. Najpierw zaprowadziła nas do domu, gdzie przy niewielkim ołtażyku odprawiłyśmy pudżę - złożyłyśmy drobną ofiarę pieniężną bustwu mającemu chronić to domostwo i jego mieszkańców. Hinduska maluje nam twarze- na policzkach muśnięcia żółtą kurkumą, na czole czerwony paseczek, we włosy wpina nam kwiatki (mi za ucho).
A potem sadza nas przy stole i zaczyna się ceremonia jedzenia. Najpierw przynoszą nam kawałki lisci bananowca, potem przychodzi pan, który ręką wychlapuje na liśc wodę. Obserwujemy Hindusów i podobnie jak oni myjemy liść własnymi dłońmi i nadmiar wodę wylewamy "od siebie". Po chwili przechodzi kolejny mężczyzna  stawia plastikowe kubeczki, a kolejny nalewa z dzbanka wodę. Panowie przechodzą między dugimi stołami, przy których siedza goście, z wiadrami pełnymi kolejnych potraw, sosów, przypraw i rodzajów ryżu.

Pierwszy wrzuca na mój talerzoliść albo liściotalerz nieco soli (ręką), drugi łyżką dorzuca obok kupkę ostrego czerwonego sosu, kolejny w innej części liścia wrzuca ręką garstkę czegoś, co jest suche, słodkie i bardzo smaczne, potem pojawia się kaszka manna z cytryną (bardzo to lubię). Patrzymy, co robią siedzące naprzeciwki Hinduski. Prawą ręką wrzucają sobie do buzi jedzenie, lewa leży na kolanach pod stołem. Jedzą na bieżąco kolejne potrawy, trochę jakby na czas. A panowie chodza dalej - wrzutka fasolki, potem ciecierzycy, wrzutka biriani... myślałam, że to koniec, więc zrobiłam fotkę.
A po chwili: wrzutka sosu, wrzutka ryżu, nowy sos, jeszcze jeden - to dania główne. Potem słodkie i jeszcze mały chrupki cplacek, a potem drugi, który rozkruszam, a po chwili następny Hindus z wiaderka polewa go czymś słodkim. I jeszcze jeden słodki sosik z kawałkami owoców. Wszystko palce lizać - dosłownie, bo liżemy palce i nie tylko. Na koniec przechodzi Hindus z kawałkami gazety, w który można wytrzeć ręce. Hindusi ich nie używają, aj - tak,  bo nie umiem zjeść tak czysto i subtelnie jak inni przy tym stole. Na tym koniec naszej biesiady - stoły będą szykowane dla następnych gości.
Przy wyjściu myjemy ręce dziękujemy sobie nawzajem, poklepujemy się ze starszymi i młodszymi Hinduskami.

Autobusem jedziemy do Udupi i tylko rótki spacerek dzieli nas od świątyni Kryszny, która jest miejscem pielgrzymek jego wyznawców z całego świata, a z Indii szczególnie. Wokół najstarszej części świątyni, pochodzącej z XII wieku znajuje się osiem budynków klasztornych, a sama stara świątynia została obudowana tak, że znajduje się we wnętrzu ogromnego gmachu. 


Przepraszam wyznawców Kryszny, ale poza wnętrzem najstarszej Świątyni, gdzie czuję duchowość wszystkimi zmysłami, to miejsce przypomina jarmark, szczególnie ogromniaste kolorowe wozy. 



Codziennie o siódmej wieczorem w świątyni odbywają się wielkie i radosne uroczystości, dzisiaj również i oczywiście wszyscy napotkani nas na nie zapraszają. Nie tłumaczymy, że wieczorem będziemy już daleko stąd.  Na nasza prośbę krysznowcy wpuszczają nas na zmknięty tydzień świątynnej sadzawki, nie wolno tu oczywiściie ani pluć do wody, ani używać mydła, ani tym bardziej robić innych rzeczy. Jakiś mnich pierze, ale bez użycia detergentów, które w gruncie rzeczy nie są potrzebne! obmywamy ręce i głowy. 


Cała wielka świątynia to jakby miasteczko, są tu straganiki z plastikowymi pamiątkami i jarmarcznymi obrazkami, ale też kącik śpiewaczy, gdzie właśnie dziewczyny przygotowują się do kolejnego występu.