22 czerwca
Położenie naszego hotelu „Orto-Asia” okazuje się bardzo dogodne – blisko znajduje się muzeum krajoznawczo-historyczne oraz droga do uzdrowiska Dżalalabad. Wyruszamy pieszo, trasa liczy około pięciu kilometrów pod górę. Taki spacerek dobrze nam zrobi po wczorajszym siedzeniu w samochodzie.
Wzdłuż szosy do kurortu prowadzi przez migdałowe gaje stara betonowa ścieżka.
Jest już po zbiorach, tylko gdzieniegdzie znajdujemy pojedyncze orzechy. Wiosną w porze kwitnienia migdałowców jest tu z pewnością przepięknie. Brama wjazdowa do uzdrowiska, betonowy przystanek w kształcie tradycyjnej kirgiskiej czapeczki i cały kurort tchnie oddechem sowietskiej republiki.
Nawet pozłacany pomnik Lenina w centralnym punkcie pozostał na swoim miejscu, jak w całym Kirgistanie.
Jakoś tu nieporządnie, nieskoszone trawniki i zarośnięte klomby, wszystko wydaje się zaniedbane, jakby nikomu nie zależało na tym miejscu. Brakuje gospodarza. A jednak sanatorium działa i nadal pełni swoje funkcje. W poszukiwaniu kawiarenki przechodzimy przez dwa pietra pawilonu leczniczego, na korytarzach ludzie czekają na zabiegi, kobiety w chustkach i chałatach, mężczyźni w piżamach, w holu przy biurku pielęgniarka-dyspozytorka zbiera skierowania i wskazuje pokoje zabiegowe. W kawiarence zamawiamy herbatę z cytryną, dostajemy więc posłodzony czaj. Kawy tu nie ma, w całym Kirgistanie ten szlachetny napój występuje jedynie w formie instant najczęściej „trzy w jednym” z cukrem i mlekiem w proszku. Pieczywo i ciastka raczej nie budzą naszego zachwytu. W kawiarence zagadują nas inni goście. Okazuje się, ze jeden z nic jest chińskim biznesmenem, drugi – który z nami konwersuje – jest jego tłumaczem. Wielu Chińczyków prowadzi interesy w Kirgistanie, większość kopalni złota, które jest największym naturalnym bogactwem Kirgistanu, jest dzierżawiona przez chińskich przedsiębiorców i to oni czerpią z nich zyski.
Dzięki naszym nowym znajomym sprawnie, szybko i w sposób zmotoryzowany wracamy do Dżalalabadu w porze obiadowej.
Zwiedzamy bazar, robimy drobne zakupy na straganach, szukamy mapy Kirgistanu, co okazuje się zadaniem wyjątkowo trudnym. Pytamy o księgarnię i słyszymy ciekawe odpowiedzi: „Po co mi ksiegarnia, ostatni raz czytałem, jak chodziłem do szkoły!”, ze śmiechem informuje nas 5—letni kierowca taksówki. „Księgarnia? Nie, tu nie ma księgarni...” (tu – czyli w całym mieście). W mieście, w którym mieszka niemal 100 tysięcy mieszkańców i działają trzy uczelnie nie ma księgarni! Tak więc nie zostaje nam nic innego - w sklepie papierniczym kupujemy szkolna ścienną mapę.
Obiad jemy w restauracji Drewniany Pałac – szczęśliwe, że jest tu w menu ryba, a nie tylko szaszłyki! Zamawiamy danie, które okazuje się być karpiem zapiekanym z cebula i kapustą a zamiast kawy pijemy piwo.
Kiedy siedzimy w restauracji, zrywa się ulewa i robi się chłodno. Wracamy na bazar, rozmawiamy ze sprzedawczyniami. Jedna z nich z łezką w oku wspomina swój pobyt w Polsce i ten cudowny bazar w Warszawie, no ten na stadionie... a ja już prawie zapomniałam o stadionie X-lecia i największym europejskim targowisku lat 80-tych.
Na dżelalabadzkim bazarze jest wszystko: można się uczesać, uszyć sobie bluzkę lub sukienkę z zakupionych na miejscu materiałów, kupić mięso, kumys, warzywa, owoce świeże i suszone, orzechy, rodzynki, migdały ze skorupka lub bez, nawet suszoną dynię. Bazary są miejscem, gdzie dokonuje się większości zakupów – w zwykłych sklepikach można nabyć najczęściej tylko alkohol i paczkowane produkty.
Wracamy do naszego hotelu. Tu wszystko jest pod kontrolą – etażowa wydaje nam klucze do pokoju, odnotowując godzinę powrotu gości.
Dzieci
To osobny temat. Jak wspomniałam, byłyśmy pełne obaw, kiedy do samochodu wsiedli nieletni - bo to kojarzy sie z marudzeniem, nudzeniem, jojczeniem itp. Nic z tych rzeczy. Dzieci w Środkowej Azji są zupełnie inne niż w naszym kręgu kulturowym. Malec w bagażniku nie jęknął, nie pisnął, nie marudził. Był zajęty obserwowaniem otoczenia, bawił się jakąś drobną zabaweczką, spokojnie zjadł obiadek, trochę pospał ukołysany jazdą. Starsi chłopcy w kulturalny sposób konwersowali z nami i między sobą. Byłyśmy zaskoczone i pomyślałyśmy, że to pewnie jakieś wyjątki. Jednak dalsze doświadczenia uświadomiły nam, że to reguła.
W marszrutkach miejsca siedzące zajmują dorośli, dzieci stoją obok lub siedzą na kolanach. Młodzież ustępuje miejsca dorosłym i wcale nie trzeba być zgrzybiałą staruszką, żeby zasłużyć na ten przywilej. Normalnym zjawiskiem jest to, że malec (3-4-latek) stoi w busie obok kierowcy i wygląda przez przednią szybę. Trzyma się poręczy, utrzymuje równowagę. Nie znaczy to, że dorośli maja w nosie! Tata lub mama czuwają w pobliżu. Kiedy wsiadłyśmy do pociągu relacji Taszkient - Urgencz (17 godzin jazdy), w bezprzedziałowym wagonie sypialnym było już całkiem sporo maluchów. Znowu poczułyśmy lekki niepokój – długa podróż w towarzystwie płaczących dzieciaków to żadna przyjemność. Tymczasem dzieci nie zakłóciły nikomu spokoju, co wcale nie znaczy, że siedziały nieruchomo lub były sterroryzowane przez rodziców. Ledwo chodzące berbecie samodzielnie wędrowały po całym wagonie, a obcy dorośli częstowali je czym popadnie: tu jakiś pan ze swojej własnej szklaneczki dał dziewczynce łyk soku, tam pani oderwała kawałek bułeczki, którą podzieliła się z cudzym dzieckiem, gdzie indziej maluch został wzięte na ręce przez obcą ciocię. Dzieci zawierały znajomości z dorosłymi i między sobą, żadna mama nie miotała się po wagonie goniąc swoją pociechę, nikt nie krzyczał "Nie pij tego, nie jedz! Nie bierz nic od obcych! Chodź tu!" Po prostu ludzie mają do siebie nawzajem o wiele więcej zaufania, niż w „cywilizowanym” świecie.
W marszrutkach miejsca siedzące zajmują dorośli, dzieci stoją obok lub siedzą na kolanach. Młodzież ustępuje miejsca dorosłym i wcale nie trzeba być zgrzybiałą staruszką, żeby zasłużyć na ten przywilej. Normalnym zjawiskiem jest to, że malec (3-4-latek) stoi w busie obok kierowcy i wygląda przez przednią szybę. Trzyma się poręczy, utrzymuje równowagę. Nie znaczy to, że dorośli maja w nosie! Tata lub mama czuwają w pobliżu. Kiedy wsiadłyśmy do pociągu relacji Taszkient - Urgencz (17 godzin jazdy), w bezprzedziałowym wagonie sypialnym było już całkiem sporo maluchów. Znowu poczułyśmy lekki niepokój – długa podróż w towarzystwie płaczących dzieciaków to żadna przyjemność. Tymczasem dzieci nie zakłóciły nikomu spokoju, co wcale nie znaczy, że siedziały nieruchomo lub były sterroryzowane przez rodziców. Ledwo chodzące berbecie samodzielnie wędrowały po całym wagonie, a obcy dorośli częstowali je czym popadnie: tu jakiś pan ze swojej własnej szklaneczki dał dziewczynce łyk soku, tam pani oderwała kawałek bułeczki, którą podzieliła się z cudzym dzieckiem, gdzie indziej maluch został wzięte na ręce przez obcą ciocię. Dzieci zawierały znajomości z dorosłymi i między sobą, żadna mama nie miotała się po wagonie goniąc swoją pociechę, nikt nie krzyczał "Nie pij tego, nie jedz! Nie bierz nic od obcych! Chodź tu!" Po prostu ludzie mają do siebie nawzajem o wiele więcej zaufania, niż w „cywilizowanym” świecie.
Zastanawiałam się, jak to się dzieje, że dzieci są takie... inne. Moje wnioski i przemyślenia nie mają oczywiście charakteru badań naukowych, są bardziej intuicyjne i wynikają z obserwacji. Dzieciaki nie są traktowane jak małe księżniczki i książęta, jak to się dzieje często w kraju nad Wisłą i nie tylko. A jednocześnie – to one są najważniejsze! Znacznie ważniejsze niż dobrobyt, praca czy rozrywki. Tu celem i sensem życia jest rodzina, posiadanie potomstwa i tym mierzy się wartość człowieka. Rodziny wielodzietne stanowią tu normą, wyjątkiem są małżeństwa z jednym lub dwójką dzieci. Za to nierzadko jeden tatuś ma potomstwo z dwiema „żonami”, z których jedna jest oficjalna, a druga nosi miano „siostry”, bo wielożeństwo oficjalnie jest zakazane, jednak w praktyce – wcale nie. Znajomi bigamiści mówili o swoich różnych doświadczeniach i modelach. Zdaniem jednych, doskonale sprawdza się model, kiedy obie żony mieszkają razem na jednym podwórku. Zdaniem innych – lepszym rozwiązaniem jest, gdy mieszkają osobno, a wspólnie spędzają tylko święta i spotykają się okazjonalnie. Zdaniem jednych i drugich – dzieci z obu związków traktują się jak rodzeństwo.
W czasie tej podróży na palcach jednej ręki mogłabym policzyć przypadki, kiedy widziałam niemowlęta i małe dzieci w wózkach. One są noszone na rękach przez mamy, ojców, dziadków i babcie lub starsze rodzeństwo. Być może to stałe poczucie bliskości i związane z tym bezpieczeństwo sprawia, że są takie spokojne, uśmiechnięte i ufne. A z drugiej strony – od wczesnego dzieciństwa uczestniczą aktywnie w życiu rodziny, współpracują i współdziałają, np. wtedy, gdy rodzina rozstawia jurtę. A jeśli nie mogą pomóc – zajmują się sobą, korzystając z tego, co mają pod ręką wymyślają zabawy i tworzą zabawki. Mają możliwość eksperymentowania i doświadczania, wcześnie uczą się samodzielności. Dzieci „koczowników”, którzy przenoszą się z miejsca na miejsce ze swoim dobytkiem, stadami owiec, krów i koni, jurtami, stale obcują z przyroda i zwierzętami. Wcześnie uczą się jeździć konno i sprawiają wrażenie, jakby urodziły się w siodle. Mają też swoje obowiązki, wspólnie z dorosłymi lub samodzielnie zganiają w porze dojenia i na nic zwierzęta do obozowiska, pasą stada, poszukują zagubionych owieczek czy krów.
21 czerwca
Około szóstej rano wylądowałyśmy na malutkim lotnisku 25 km od Biszkeku. Marszrutka 119 zawozi nas w okolice bazaru Osz. Droga z lotniska jest niby dwupasmówką, jednak tylko jeden pas udostępniono dla pojazdów. Przystanków jako takich nie ma, tylko gdzieniegdzie resztki betonowych wiat straszą pustką, busik zatrzymuje się na machnięcie ręki oczekujących na poboczu. Przejeżdżamy przez wioski, a może przedmieścia Biszkeku, obok domków krytych eternitem, rzadko nowych budowli, często za to opatrzonych tabliczką „na sprzedaż”.
Pytamy kierowcę o bazar Osz w najbardziej odpowiednim momencie – szybko wysiadamy nieco zdezorientowane: niby miasto, a jakieś wiejskie i prowizoryczne. W jedynym otwartym o tej porze sklepiku na pustym bazarze pytamy o miejsce postoju taksówek do Osz. Przejmuje dowodzenie młodzieniec, który doprowadza nas na boczną wyboistą drogę wśród małych wiejskich domków. W planie mamy podróż w kilku etapach – do Toktoguł, potem do Dżalalabadu i stamtąd do Osz, jednak okazuje się, że najlepszą opcją jest dojazd do Dżalalabadu, bo cena będzie taka sama, a w Toktoguł nie ma nic ciekawego. Targujemy się i za 1000 soma decydujemy się na podróż do trzeciego co do wielkości miasta Kirgistanu.
Na tej trasie taksówki są jedynym środkiem transportu „publicznego” – marszrutki nie jeżdżą przez przełęcze. Taksówki działają podobnie jak marszrutki – odjeżdżają dopiero wtedy, gdy kierowca zbierze komplet pasażerów. Czekamy więc na resztę. Pierwszy posiłek w Biszkeku nie budzi naszego zachwytu - kawy nie ma, z bezmięsnych dań proponuja nam pieczywo, herbata torebkowa. I pierwsze rozmowy: Skąd jesteście? Czy macie dzieci? Jak wam się podoba Kirgistan? Ile zarabiacie?
Po pół godziny przychodzi nastolatek z tatą. Nastolatek jedzie sam do siostry. Ruszamy po kolejnych pasażerów. Objeżdżamy centrum miasta, szerokie ulice przypominają sowiecką przeszłość, podobnie jak wielka płyta z lat siedemdziesiątych. Sporo mniejszych domów ma bardziej tutejszy i swojski charakter, pojawiają się skromne zdobienia. Ruch na ulicach jest duży, sposób jazdy dość agresywny, a wiele samochodów podobnie jak w Gruzji ma kierownice po prawej stronie.
Po pół godziny przychodzi nastolatek z tatą. Nastolatek jedzie sam do siostry. Ruszamy po kolejnych pasażerów. Objeżdżamy centrum miasta, szerokie ulice przypominają sowiecką przeszłość, podobnie jak wielka płyta z lat siedemdziesiątych. Sporo mniejszych domów ma bardziej tutejszy i swojski charakter, pojawiają się skromne zdobienia. Ruch na ulicach jest duży, sposób jazdy dość agresywny, a wiele samochodów podobnie jak w Gruzji ma kierownice po prawej stronie.
Z przedmieścia zawieramy dwóch chłopców w wieku 7 i 12 lat, jadą do dziadków. Jesteśmy trochę zirytowane, bo obawiamy się, że będzie za ciasno, a dzieci zaczna marudzić. Droga przed nami długa, będziemy jechać koło dziesięciu godzin, a dzieci z trudem znoszą taką długą i nużącą podróż. Mama żegna się z dzieciakami przez szybę, mały posyła jej buziaczka, ona łapie go w dłonie i przykłada do serca. Bardzo to miłe i ciepłe. Siedmiolatek nie zajmuje miejsca w kabinie – siedzi w bagażniku kombi razem z naszymi plecakami i wypełnionymi ubraniami reklamówkami, które są tu bardzo popularne.
Ponownie przejeżdżamy przez miasto, tym razem mijamy nowoczesne dzielnice i widzimy, jak miasto się rozwija. Dłuższy czas jedziemy „po płaskim” - tereny rolnicze, wioski, zielono, choć zieleń jakby trochę przykurzona. W głębokim wąwozie płynie meandrując rzeczka, woda w niej brunatna, pewnie spływa z gór po deszczach. W oddali stale towarzyszy nam widok ośnieżonych szczytów i zielonych zboczy gór. O tym, że jechałyśmy po płaskowyżu, dowiadujemy się, gdy droga zaczyna wić się w dół. Najpierw wąwozem z licznymi mostami nad potokiem i gołymi zboczami z piargami, potem odbijamy od potoku i z kolei wspinamy się serpentynami w górę. Miejscami asfaltowa szosa zamienia się w wyboistą drogę, osypiska kamieni budzą grozę. Nasz kierowca jedzie podobnie jak Gruzini , ale już nie robi to na nas dużego wrażenia, z wyjątkiem chwil, kiedy z przeciwka „na czołówkę” nadjeżdża wielka ciężarówka. Wjeżdżamy do wąskiego tunelu z półmetrowymi krawężnikami po bokach. Jest słabo oświetlony i te trzy kilometry robią wrażenie. Tunel jest tak wąski, że minąć się mogą jedynie samochody osobowe, ciężarówki czekaja na swoją kolej po obu stronach tunelu.
Wyjeżdżamy z tunelu w inny świat – świat koczowników, pasących się tabunów koni, stad owiec drepczących po stromych zboczach, jurt, kumysu, zielonych pastwisk i szemrzących potoczków. Temperatura spada o kilka stopni. Idealnie prosta droga przecina szeroką dolinę, po obu stronach towarzyszą nam ośnieżone szczyty.
Na poboczach pasterze sprzedają kumys i małe białe twarde kulki – to słony ser na którym można połamać sobie zęby.
Zjeżdżamy z drogi i przez budzący przerażenie mostek pokonujemy potok. Nasz kierowca kupuje to kumys, a my obserwujemy obozowisko. Wokół jurt krzątają się ludzie. Kobieta pierze coś w potoku, dzieci gonią kurę, mała koza skacze po kamieniach, na łagodnych zboczach pasą się konie. Ktoś idzie do ubikacji – to cztery wbite z ziemie żerdzie otoczone starym banerem lub materiałem. Toczy się życie.
Dalsza droga prowadzi między górami, śnieg zalega miejscami w zagłębieniach obok drogi. W przydrożnej czajchanie zjadamy obiad w towarzystwie małolatów. Jest pstrąg! Posiłek spozywamy w tradycyjny sposób na "tapczanie" - szerokim podeście, na który wchodzi się bez butów, siedzi się po turecku przy niskim stoliku, można też jeśc półleżąc na poduchach. Nocą stolik znika, na tapczanie mozna rozłożyć wypchane bawełna materace i się przespać. Również w ciągu dnia odpoczywają tu kierowcy lub ojcowie rodzin. Jest akurat okres ramadanu, lub ramzanu, więc mężczyźni nie jedza i piją tylko miedzy 20.00 a trzecia w nocy. Kobiet i dzieci ten zakaz jakby nie obowiązywał, więc kiedy żony i pociecy spożywają posiłek, ponowie poleguja na poduszkach.
Kiedy pokonujemy kolejną przełęcz przed nami rozpościera się cudowne, ogromne błękitne jezioro, a własciwie zbiornik wodny Toktogul otoczony malowniczyni pagórkami w pastelowych kolorach - czerwień, fiolet, wszystkie odcienie żółci i zieleni. Pagórki miejscami przypominaja łapy smoka lub palce stóp olbrzyma.
Krajobraz i pogoda zmieniają się jak w kalejdoskopie, słońce, deszcz, a czasami w oddali słychać grzmoty. Po dziewięciu godzinach jazdy wyjeżdżamy na żyzne równinne tereny z polami kukurydzy, słoneczników, warzyw, sprzedawanymi na poboczu arbuzami i melonami, pomidorami, ogórkami, brzoskwiniami i małymi kwaśnymi jabłuszkami i docieramy do Dżalalabadu. Polevcany przez "Bezdroża" hotelik okazał się zgodny z opisem i po krótkich negocjacjac dostałysmy dwuosobowy "nomier" z łazienka za 800 somów. Wszystko w tym miejscu pomięta czasy sowietskie - i recepcjonistka mówiąca po rosyjsku, i etażowa, która wydaje pościel, ręczniki i klucze do pokoju, i balkon na trzecim piętrze z odpadająca balustradą, i spartańskie umebowanie pokoju.
Na poboczach pasterze sprzedają kumys i małe białe twarde kulki – to słony ser na którym można połamać sobie zęby.
Zjeżdżamy z drogi i przez budzący przerażenie mostek pokonujemy potok. Nasz kierowca kupuje to kumys, a my obserwujemy obozowisko. Wokół jurt krzątają się ludzie. Kobieta pierze coś w potoku, dzieci gonią kurę, mała koza skacze po kamieniach, na łagodnych zboczach pasą się konie. Ktoś idzie do ubikacji – to cztery wbite z ziemie żerdzie otoczone starym banerem lub materiałem. Toczy się życie.
Dalsza droga prowadzi między górami, śnieg zalega miejscami w zagłębieniach obok drogi. W przydrożnej czajchanie zjadamy obiad w towarzystwie małolatów. Jest pstrąg! Posiłek spozywamy w tradycyjny sposób na "tapczanie" - szerokim podeście, na który wchodzi się bez butów, siedzi się po turecku przy niskim stoliku, można też jeśc półleżąc na poduchach. Nocą stolik znika, na tapczanie mozna rozłożyć wypchane bawełna materace i się przespać. Również w ciągu dnia odpoczywają tu kierowcy lub ojcowie rodzin. Jest akurat okres ramadanu, lub ramzanu, więc mężczyźni nie jedza i piją tylko miedzy 20.00 a trzecia w nocy. Kobiet i dzieci ten zakaz jakby nie obowiązywał, więc kiedy żony i pociecy spożywają posiłek, ponowie poleguja na poduszkach.
Kiedy pokonujemy kolejną przełęcz przed nami rozpościera się cudowne, ogromne błękitne jezioro, a własciwie zbiornik wodny Toktogul otoczony malowniczyni pagórkami w pastelowych kolorach - czerwień, fiolet, wszystkie odcienie żółci i zieleni. Pagórki miejscami przypominaja łapy smoka lub palce stóp olbrzyma.
Krajobraz i pogoda zmieniają się jak w kalejdoskopie, słońce, deszcz, a czasami w oddali słychać grzmoty. Po dziewięciu godzinach jazdy wyjeżdżamy na żyzne równinne tereny z polami kukurydzy, słoneczników, warzyw, sprzedawanymi na poboczu arbuzami i melonami, pomidorami, ogórkami, brzoskwiniami i małymi kwaśnymi jabłuszkami i docieramy do Dżalalabadu. Polevcany przez "Bezdroża" hotelik okazał się zgodny z opisem i po krótkich negocjacjac dostałysmy dwuosobowy "nomier" z łazienka za 800 somów. Wszystko w tym miejscu pomięta czasy sowietskie - i recepcjonistka mówiąca po rosyjsku, i etażowa, która wydaje pościel, ręczniki i klucze do pokoju, i balkon na trzecim piętrze z odpadająca balustradą, i spartańskie umebowanie pokoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz