Do przejścia granicznego w Dostuk z Osz dojeżdża marszrutka
więc bez trudu docieramy do granicy.
Wbrew temu, o czym czytałyśmy, na przejściu nie ma tłumów, właściwie
jest tylko kilka podróżnych i pracownicy. Okazuje się, ze przejście jest
okresowo zamknięte ze względu na
odbywające się w Taszkiencie spotkanie
na szczycie Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Do organizacji należą Rosja, Chiny,
Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan i Uzbekistan, a wkrótce dołączą Indie i
Pakistan. Status obserwatora posiadają Białoruś, Mongolia, Iran i Afganistan. SOW, w Uzbekistanie nazywany
SZOZ jest prawdopodobnie odpowiedzią Rosji i krajów azjatyckich na działania
Unii Europejskiej. W każdym razie teraz w Taszkiencie przebywają głowy kilku
państw, w tym Putin. Środki ostrożności nieco utrudnia nam życie.
Kirgistan opuszczamy szybko i bez zbędnych formalności. U
Uzbeków najpierw nasze paszporty i wizy
ogląda uśmiechnięty żołnierz przy
bramie, potem urzędnik o kamiennej twarzy w budce. Nagle przestaje się dziać
cokolwiek. Paszport Małgorzaty trzyma
smutny urzędnik, ona stoi przed budką i przez piętnaście minut panuje bezruch.
Nie wiemy, o co chodzi. Facet z budki
rozmawia z kolegą, czas mija, za nami ustawia się kilkuosobowa kolejka. Po pół godzinie słyszymy piski i
szumy – pojawił się prąd, zadziałały komputery, przechodzimy pomyślnie kontrole
paszportową. Skrupulatnie wypełniamy po
dwa egzemplarze deklaracji celnej – pieniądze co do złotówki, dolara, euro i
soma, telefony (mam dwa), tablet, aparat
fotograficzny, pierścionek też trzeba wpisać, żeby nie było problemów przy
wyjeździe. „Po co dwa telefony”
podejrzliwie pyta urzędnik przyjmujący deklarację. Grzecznie wyjaśniam, że jeden jest na kartę
tutejszą, a drugi – polską. Nasze bagaże
zostają dokładnie zrewidowane i „Po co wam kijki?”. Wyjaśniamy i zostajemy uznane za „skalolazki”.
Po przekroczeniu granicy znajdujemy się na wielkim placu, stoi
tu kilka tirów, a do nas podbiegają panowie oferując taksówkę do
Taszkientu. Musimy tylko ustalić cenę i
wymienić pieniądze oczywiście na czarnym rynku.
Oficjalny kurs to około 3000 sumów za jednego dolara, jednak
wszędzie można kupić narodową walutę po znacznie korzystniejszej cenie od 5500 do ponad 6000. 100 dolarów jakie wymieniłyśmy to kupa
kasy.
Ponad godzinę czekamy na innych pasażerów, żeby podzielić koszty,
jednak nikt się nie pojawia. Więc wyruszamy. Co kilkanaście kilometrów musimy
się zatrzymywać i pokazywać nasze
paszporty, a kierowca kilka razy przypomina nam, żebyśmy mówiły, że jest naszym
kolega i zawozi nas do Taszkientu nieodpłatnie. Na jednym z punktów kontrolnych policja każe nam zjechac na parking. Dalej nie pojedziemy. Więc idę uprosić komendanta, żeby nas jednak przepuscił. Udaje się.
A dalej było już tylko pięknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz