Podróż pociągiem w Azji, podobnie jak z Gruzji do Armenii,
to osobna historia. Wejście na dworzec w Taszkiencie i innych większych miastach
jest długa procedurą. Pierwsza bramka – pokazujemy bilety, które uprawniają nas
do przejścia na ogrodzony teren. Kasy biletowe znajdują się gdzie indziej.
Druga bramka – prześwietlenie bagażu i sprawdzenie, czy przypadkiem nie
ukrywamy czegoś na ciele. Trzecia bramka, właściwie stolik – sprawdzenie i
zarejestrowanie biletów, porównanie danych z paszportem. Na bilecie – wszystkie
dane osobowe z data urodzenia i numerem paszportu. Pieczątka na bilecie i możemy
iść dalej. Odprawa kończy się pół godziny przed odjazdem pociągu, więc jeszcze czekamy
w czystej i niemal bezludnej hali dworcowej. Pociągi jeżdżą dość rzadko, bo i
kierunków niewiele: Moskwa, Alma-Ata, Samarkanda, Urgencz, może jeszcze
kilka...
Skład jest ogromny, spalinowa lokomotywa ciągnie dwadzieścia
lub więcej wagonów, większość z nich to bezprzedziałowe kuszetki, kilka –
klimatyzowane wagony sypialne i jeszcze wagon restauracyjny. W każdym wagonie
rządzi konduktor-przewodnik: sprawdza i odrywa część biletu, rozdaje pościel i
ręczniki, pod koniec podróży zbiera je i przelicza. Ma swój malutki przedział,
zamiast klimatyzacji – wyjął okno. Jest gorąco i duszno, większość okien się nie
otwiera, a wszystkie miejsca są zajęte. Pytamy,
czy nie dałoby się jednak zmienić miejsca na przedziały z klimatyzacją, jednak
cena, jaką dyktują konduktorzy jest zbyt wysoka. Nasz „przewodnik” proponuje swój
przedział. Rezygnujemy, ale i tak zostajemy zaproszone na herbatkę.
Wyjeżdżamy wieczorem, więc pasażerowie szybko przygotowują
sobie kolację. Dzielimy boks ze starszym małżeństwem i ich kilkunastoletnią
córeczką. Mała uczy się w szkole niemieckiego i chociaż są wakacje ma ze sobą
podręcznik. Sama gramatyka. Konwersacja po niemiecku nam nie wychodzi.
W wagonie jest mnóstwo dzieci, ciekawych świata, wędrujących
wśród ludzi, a w nocy spokojnie śpiących w objęciach mam lub babć.
Budzę się wcześnie rano w innym świecie. Okolice Taszkientu
i wschodnia część kraju to góry i rozległe zielone doliny. Tu nie ma nic –
tylko pustka, przestrzeń bez granic, piasek. Jedziemy przez pustynię Kyzył-Kum,
czerwonawy piasek, suche kępy traw, gdzieniegdzie kamieniste pagórki i
nieliczne osady. Tu wydobywa się złoto, ropę naftową, gaz ziemny i miedź.
Po śniadaniu idziemy na herbatkę do konduktora. Od niego
dowiadujemy się o mahallach. Na początku
nie wiedziałyśmy, o co chodzi. Okazuje się, że jest to tradycyjna wspólnota
mieszkańców wsi, osady lub „kwartału” w mieście. „Kwartał” – kilka domów,
najczęściej w kwadracie czterech ulic, ale czasami obejmuje mniejszy obszar.
Zwykle mahalla obejmuje od
kilkudziesięciu do około 200 gospodarstw domowych. Każda mahalla w Uzbekistanie
wybiera przewodniczącego, sekretarza i o
ile zachodzi taka potrzeba, kilkuosobowy
zarząd z kadencją na dwa lata. „Czym zajmuje się przewodniczący i taki zarząd?”
– zapytałyśmy. „O, przewodniczący ma zwykle dużo pracy. Na przykład – śmierć członka
rodziny, potrzebna pomoc. Kiedy umiera ojciec, to organizujemy pieniądze –
przewodniczący występuje do władz lokalnych o zasiłek albo inną formę
finansowego wsparcia. Albo chodnik się psuje – to trzeba zgłosić pomysł, jak to
rozwiązać. Ale też na przykład mąż pije, sąsiedzi powiedzieli, że rozrabia. To
przewodniczący wzywa go albo idzie do niego do domu i go zawstydza, rozmawia z
nim, że tak nie można. Dziecko przestało chodzić do szkoły albo źle się uczy,
nie odrabia lekcji. Nauczycielka idzie
do domu dziecka, ale to nie pomaga, wtedy zgłasza problem przewodniczącemu i on
sam albo ktoś z zarządu wyjaśnia sprawę -
dlaczego tak się dzieje i jak pomóc. A potem się pomaga.”
Pociąg zatrzymuje się na stacji – gdzieś na środku pustyni,
miasta nie widać, jedynie kilka domków. Czekamy na skład jadący z przeciwka, bo
to mijanka, przez pustynie przełożono pojedyncze tory.
Po kolejnych dwóch
godzinach jednostajnego pejzażu za oknem, tylko czasami urozmaiconego niewielkimi
trąbkami wznoszącego się w górę i wędrującego po pustyni piasku, krajobraz
ożywa. Poletka bawełny, mokre połacie ryżu, krzewy, drzewa, coraz więcej domów,
pasące się krowy, zapracowane osiołki ciągną dwukołowe wózki obładowane trawą.
Zbliżamy się do rzeki – to Oksus czyli Amu-Daria. Rzeka, która nie ma ujścia,
ginie gdzieś na pustyni, nie zasilając już umierającego morza Aralskiego.
Pociąg wjeżdża na most na rzece, jest taka szeroka, że mamy dość czasu, by jej
się przyjrzeć.
Dojeżdżamy do Urgenczu, stąd do Chiwy (30 km) dowiezie nas
trolejbus, chyba jedyna na świecie linia łącząca dwa miasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz