Polecany post

Maria i Jan

16.07.2017 Jeszcze tego samego dnia chcemy zobaczyć dom Marii. To ponoć miejsce w którym matka Jezusa dożyła swoich dni. Niełatwo tam się d...

wtorek, 11 lipca 2017

Dolina Ihlary


5-7.07
Wczesnym rankiem wychodzimy na drogę. Naszym celem jest dolina Ihlary. Do przejechania mamy raptem 80 km. Niby nic. Do Ushiksar  zabrali nas włoscy turyści, stamtąd dolbuszem za 2 TL dojechałyśmy do sporego miasta Nevsehir, w którym znajduje się lokalne lotnisko. Tu, niestety, kierowca powiedział, żebyśmy wysiadły w centrum, zamiast dowieźć nas na dworzec autobusowy. A wszystko dlatego, że nie znamy tureckiego, a większość Turków nie zna żadnego języka obcego. Więc pod górkę, pod górkę, przez część miasta, która wygląda, jakby niedawno toczyła się tu wojna lub nawiedziło je trzęsienie ziemi, dochodzimy do dworca autobusowego. Stąd do Acigol jedziemy busem (za 3 TL od osoby)  pełnym zapachu przewożonego w pojemnikach chleba i bułek i Turków (bez zapachu). W Acigol dowiadujemy się na migi i pisząc na karteczce godziny, że wprawdzie autobus przyjedzie za pół godziny, ale już nie ma w nim miejsc. Proponują taksówkę za 25 TL, ale my jak zwykle skąpimy i idziemy w kierunku końca miasta, by się dostać na obwodnicę. Ktoś litościwie nas podwozi te 2 kilometry. Potem łapiemy TIRa, którego malutki kierowca szybko orientuje się, że z nami nie pogada. Ale mu to nie przeszkadza, monologi są też fajne. 
Przy skręcie na Ilharę w wiosce Yalman wołamy "Dur, dur!" czyli "Stop,stop" i idziemy na bardzo lokalną drogę, którą nic nie jeździ. Odrobina fartu nadal nam towarzyszy. Na drodze stoi przegrzana wielka ciężarówa do imentu wypakowana workami z mąką. Kierowca chłodzi silnik, polewając go wodą ze źródełka. Zgadza się nas zabrać do wioski Kizylkaja, gdzie przechodzi trochę ważniejsza droga. Po drodze kierowca dzwoni do mamy, żeby nas pokazać i coś jej długi i radośnie opowiada, jednocześnie kierując na wąskiej drodze ciężarówką i zmieniając biegi. Mama widzi nas, my - mamę, mówimy sobie grzecznie "Merhaba". Ani kierowca, ani mam nie znają oczywiście żadnego języka poza tureckim, ale nam to jakoś coraz mniej przeszkadza w komunikacji z ludźmi. 
W wiosce budzimy pewne zainteresowanie. Kobiety na nasz widok uśmiechają się zasłaniając usta, ale  patrzą z życzliwością. Ot, jakieś dziwne cudzoziemki. Chociaż nie jest to najbardziej muzułmańska w sensie tradycyjnym część kraju, kobiety noszą chusty, długie spódnice i bluzki z długimi rękawami. 
Stąd do Salime mamy tylko 8 km, i jakąś drogę, która jest w remoncie. Więc znowu podjeżdżamy okazją do ważniejszej drogi i machamy.  Jest już koło trzeciej. A my mamy za sobą zaledwie 70 km. 
Tureckie małżeństwo zabiera nas i docieramy do Salime. Rekomendowany przez naszego gospodarza z Goreme hotelik nie cieszy się chyba popularnością. Nie widać, by byli tu goście. Cenę dość szybko stargowałyśmy ze 120 na 100 TL ze śniadaniem. Ale to też wydaje nam się zbyt drogo. Więc idziemy szukać dalej, choć właściciel hoteliku twierdzi, że Capak to jedyny taki przybytek w całej wsi. Objuczone plecakami dochodzimy do pierwszego przydrożnego sklepiku. Pytamy o noclegi angielsko-turecko odmianą języka z bogatą gestykulacją. Sklepikarz, który wygląda na poczciwinę, mówi, że możemy zanocować na polu biwakowym za sklepem. My jednak nie mamy namiotu, ani nawet śpiworów, więc oferuje nam nocleg na zapleczu sklepu, gdzie stoi kanapa, jest też zlew i w czajniku parzy się nieodłączna turecka herbatka. „Na kolację i śniadanie zrobię wam omlety”, - dodaje. Pokazuje dużą miskę i gestami wyjaśnia, że będziemy mogły się w niej wymyć.
Nie bez wątpliwości przystajemy na tę propozycję.  Sklepikarz radzi nam przejść się tylko do tutejszej zabytkowej katedry, a właściwie jej resztek, bo do następnej miejscowości w dolinie jest 7 km i nawet, jeśli tam dojdziemy, to nie uda nam się wrócić, ponieważ tam o tej porze nic już nie jeździ. Zostawiamy plecaki i idziemy oczywiście do doliny – dojdziemy do Beliserme i jakoś przecież uda się wrócić.
Dolina jest przepiękna, i stale towarzyszy nam szum potoku. 

W pewnym momencie dostrzegamy na wodzie stojącego ptaka - kto zacz? Nie wiemy, a zdjęcie zrobione w pośpiechu i na zoomie nie wyszło zbyt dobrze.
W niektórych miejscach dolina rozszerza się, ludzie wypasają krowy i owce, w innych staje się wąziutkim kanionem, a rzeka nabiera pędu. Po bokach piętrzą sie skały z jaskiniami. Cudowne miejsce do medytacji. 

Kiedy dotarłyśmy do Belisirma, było już grubo po osiemnastej, a my zgłodniałyśmy. Na moście przywitał nas właściciel jednej z restauracyjek na wodzie, proponując, byśmy zjadły obiad u niego w knajpce. Przystałyśmy na to. Powiedział, że chciałby poćwiczyć swój angielski, a kiedy dowiedział się, że jesteśmy nauczycielkami, zaproponował, żebyśmy zajęły się również edukacją personelu. Od słowa do słowa i w końcu zostałyśmy w tym uroczym miejscu na dwa dni jako niemal członkowie rodziny, jako że knajpka jest rodzinnym interesem. Rozklekotanym samochodem bez tylnych świateł Birol pojechał z nami po plecaki do sklepikarza, który okazał się jego znajomym.  W drodze powrotnej, a właściwie w powrotnych bezdrożach lub wielkim placu budowy szosy, podziwiałyśmy dolinę. Słuchając odległego śpiewu muezina i pokrzykiwania osła. 

Po powrocie siedzimy jeszcze na jednaj z tratw, pijemy wino, Turcy śpiewają. Śpimy, jak inni, w domkach na wodzie. Rano chłopcy z obsługi sprzątają materace i koce, domki zamieniają się w restauracje. Nie można dobudzić głośno chrapiącego Abdullaha, więc Rashid polewa go wodą. Groźne okrzyki obudzonego szybko zamieniają się w śmiech.

W domkach je się siedząc po turecku na poduchach. Na ogół są to duże talerze lub miski, z których każdy zajada swoją łyżką lub widelcem albo po prostu mocząc chleb lub nabierając nim potrawy. Śniadania jemy razem z właścicielem i obsługą - jego siostrą, synem, córką, kucharzem. 


Typowie śniadanko to sery, pomidory, oliwki, ogórki, papryczka, ziemniaki pieczone, coś na ciepło, np. jajecznica z kiełbasą lub pyszny sos pomidorowy, no i nieodłączny czaj. Na zdjęciu jest również coś słodkiego - pasta z mielonych orzechów z miodem. 
Po śniadaniu Birol zaprowadził nas w miejsce, w którym mogłyśmy wykąpać się w potoku. W tym regionie kobiety raczej nie występują w kostiumach, chociaż jest i tak liberalnie - można nosić szorty. 

W ciągu dnia zwiedzamy okolicę. Wędrujemy w górę rzeki, zaglądamy do starych wykutych w skałach świątyń i podziwiamy freski..


Dolina jest przepiękna i dość mało uczęszczana przez turystów. Panuje tu spokój, po prostu - sielanka. 




Po drodze spotykamy jeszcze żółwia. 

Kiedy wracamy - dostajemy obiad, a potem konwersujemy z gospodarzem i załogą. 
Dowiadujemy się ciekawych rzeczy, dotyczących obyczajów i życia codziennego. Wiedziałyśmy już wcześniej, że Turcy są bardzo rodzinni. Zadziwił nas jednak fakt, że ... dzielą się dziećmi. Birol ma czterech synów i jedną córkę, z którą już się zakolegowałyśmy. Natomiast jego brat - ma tylko jedno dziecko - syna. Więc jeden z synów Birola mieszka u swojego wujka i jest jakby jego przybranym synem. Ma więc dwie mamy i dwóch ojców. Ten dwunastolatek jest bystry, momentami zbyt dorosły, jak na swój wiek - szefuje w sąsiedniej restauracji. Jednocześnie jest porywczy i łatwo popada w konflikty. Taki kogucik. W ogóle konflikty (między młodymi zwłaszcza) są tu na porządku dziennym - wybuchają łatwo, przebiegają bardzo burzliwie, ale szybko się kończą. 
Wieczorem Birol zabiera nas na wycieczkę do pobliskiego greckiego miasteczka Guzelyurt. Oglądamy meczet, 

zaglądamy do starych skalnych kościołów, 





a potem - patrzymy z ruin klasztoru nad jeziorem na zachód słońca. 

Ostatni dzień w dolinie spędzamy leniwie. Udajemy się tylko do dwóch najbliższych świątyń.
W pierwszej, wyjątkowo dużej odkrywamy nieliczne freski.


Druga, po przeciwnej stronie doliny, jest połączona z pozostałościami wytłaczarni oliwy do lamp. 






Wieczorem jedziemy do Aksaray. Jeszcze wizyta w miejskim parku, wspólna fajka, nocleg i jutro dalej - do Konyi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz