12
lipca
Wstajemy
raniutko, śniadanko – i w drogę mam do przejechania niewiele ponad 150 km, chcemy znaleźć się dziś nad morzem w
Kusadasi. Tę miejscowość polecono nam jako przyjemne miejsce do wypoczynku. Na
liście rankingowej była też Fethyia, ale to trochę dalej na południe, a my mamy
przecież plan. Elastyczny, ale zawsze. Wybieramy podróż autostopem i bez trudu
dojeżdżamy do obwodnicy Denzli. Pan jest nieco zdziwiony, że chcemy wysiąść w
tak dziwnym miejscu, miał zamiar odwieźć nas na dworzec autobusowy.
Z Denzli na
wybrzeże morza Egejskiego do Izmiru można dostać się pociągiem, o czym niestety
jeszcze nie wiemy. Jak już wspomniałam, linii kolejowych jest tu niewiele, a
jednak przejazd pociągiem okazuje się tańszy niż połączenia autobusowe.
Nie
czekamy długo, wprawdzie samochody osobowe przemykają obok nas, ale zatrzymuje
się ogromna Scania. Oczywiście trzeba zdjąć sandały czy buty, bo cała podłoga
we wnętrzu kabiny wyłożona jest czystymi dywanikami. Kierowca też nie ma
obuwia. Próbujemy konwersować za pomocą tłumacza w telefonie, co znacznie
spowalnia jazdę – kierowca pisze zerkając na drogę. Standardowe pytania o
mężów, dzieci, zawód, jak długo, gdzie byłyśmy, co widziałyśmy, a może jeść, a
jak nie to przynajmniej czaj. Umawia się z kimś przez telefon, jak się domyślamy.
I rzeczywiście, zatrzymujemy się w
zatoczce przy drodze, a tam czeka już druga Scania z „abi” – wujkiem, który nie
koniecznie jest krewnym, może być starszym przyjacielem. Obaj na migi i za
pomocą googli namawiają nas, żebyśmy pojechały z nimi dalej na południe, tam też jest pięknie, a poza tym… zrobimy
małe wykopaliska. Abi przynosi w garści malutkie zawiniątko – rozwija
chusteczkę tak, byśmy nie widziały, co jest w środku. Wyjmuje pojedynczo –
najpierw monety, potem grot.
Pokazuje na mapie, w którym miejscu znalazł te
skarby. Kusi taka wyprawa, ale pozostajemy przy swojej koncepcji. Kiedy
dojeżdżamy do skrzyżowania, przy którym zaplanowałyśmy wysiąść, mina nam trochę
rzednie, bo to znowu jakaś bardzo lokalna droga. Nie czekamy jednak długo.
Dystyngowany
pan z dwoma nastoletnimi chłopcami mówi o francusku, nawet wtedy, gdy już wie,
że nie znamy tego języka. Może nas podwieźć tylko kawałek, jak tłumaczą
chłopcy. Dobre i to. Po drodze postanawia, że zabierze nas do swojej córki, bo
ona zna kilka języków (w tym angielski), to sobie porozmawiamy. Skręcamy więc
do wsi i dojeżdżamy do domu, który aktualnie odnawiają, a właściwie
rekonstruują córka i zięć. Stare siedlisko z sadem, w którym z gałęzi zwisają
dojrzałe morele („Idźcie sobie pozrywać”), a w ogrodzie pysznią się arbuzy i
melony to scheda po dziadkach.
Basek i jej mąż postanowili się tu w przyszłości
osiedlić. Przez kilka lat mieszkali w Holandii, a mąż Bisek ma takie hobby –
budowanie. W Holandii ma dom, który wynajmują, w Trabzonie, skąd pochodzi –
również, i jeszcze w Bodrum no i w pobliskim ….. .
Poją
nas herbata, dystyngowany starszy pan okazuje się być niegdysiejszym konsulem
we Francji, widać, że chciałby porozmawiać, zwłaszcza po francusku, dzwoni do
żony, pokazuje nas (ach ta technika). 12-latek tuli się do mamy, której nie
widział przez jakiś czas, bo dziadek właśnie przywiózł chłopców z wakacji.
Pytania jak zwykle, ale ponieważ język angielski umożliwia normalna
komunikacje, to jeszcze pytania o to, czy się nie boimy tak podróżować, czy nie
boimy się samotności, skoro nie mamy mężów?
Mogłybyśmy
tam pewnie siedzieć jeszcze długo, ale co dalej? Basek proponuje, że zabierze
nas do …, bo wkrótce się tam wybiera, a stamtąd znajdziemy dolbusza do
Kusadaci. Ale my mamy dziś ambicję na autostop.
Kiedy
wychodzimy na pustą drogę, nie wiemy, czy to był dobry pomysł. No ale w razie
czego mamy w odwodzie Basek, która będzie jechała tędy. Mały ruch, średnio
jeden samochód na 10 minut. Ale w takich miejscach zwykle jest więcej litości,
więc już drugi dostawczak zabiera nas do pobliskiego miasteczka. Stamtąd jeżdżą
busy do następnej miejscowości, i znowu przesiadka. W busie zagaduje nas pan, który zna
niemiecki. Jest zachwycony że może porozmawiać w tym języku. Kiedyś pracował w
hotelu w okolicach Bodrum i często korzystał z
niemieckiego. Teraz jest kierowcą Dolbusza i rzadko ma taka okazję. Bierze nas pod swoje
skrzydła, dzwoni w różne miejsca, żeby znaleźć nam tani i przyzwoity nocleg w
Kusadasi, pilnuje, żebyśmy nie przegapiły naszego autobusu, no i oczywiści
czaj. Do Kusadasi mamy jeszcze jedna przesiadkę w …. . To, jak działa transport
autobusowy w Turcji, naprawdę budzi we mnie zachwyt. Po pierwsze - informacja. Jak tylko pojawiasz się na
dworcu, ktoś pyta,, dokąd chcesz jechać i wskazuje odpowiedni „peron”. Po
drugie - częstotliwość. Busy nawet
między małymi mieścinami i wioskami jeżdżą na tyle często, że można obyć się
bez samochodu. OK, pewnie nie wszędzie w Turcji jest tak dobrze, ale w
okolicach wybrzeża poruszanie się busami okazało się bardzo wygodne.
Docieramy
do Kusadasi późnym popołudniem, i chociaż mamy namiar na pensjonat, to nawet
nie zagłębiamy się w miasto. Za głośno, zbyt tłoczno, za dużo hoteli. Genialna
mapka Gosi maps.me pokazuje kolejne nadmorskie miejscowości – wybieramy na chybił-trafił
Ozdere.
Wybrzeże
jest tu nieco podobne do czarnomorskiego – góry, nadmorskie skały, zatoczki z
kamienisto-żwirowymi plażami. Krętą drogą docieramy do wybranej miejscowości.
Idziemy z plecakami w stronę morza, jesteśmy zmęczone, i pewnie dlatego
decydujemy się na pokój gościnny przy hoteliku …. . W otelu są pokoje
klimatyzowane i standard nieco wyższy, niż w naszym lokum, ale cena też. I tak
nie jest tanio - 120 TL za dobę ze śniadaniem za dwie osoby. A miałyśmy
propozycję wynajęcia apartamentu – dwa pokoje z kuchnią, łazienką i balkonem za
40 Euro, czyli niewiele więcej. Potem poznajemy Polkę, która ma męża Turka i
przyjechali tu z Anglii na wakacje i spotkać się z rodziną. Wynajęli cały domek
nad samym morzem za 200TL.
Wieczór
spędzamy na plaży i w morzu. Cudowna woda, wejście trochę kamieniste i bolą
stopy ale potem – sama rozkosz Postanawiamy spędzić u cztery dni. Plaża,
opalanie, spacer deptakiem.
15.07.
W
sobotę wybieramy się do Mili Park – parku narodowego na półwyspie.
Czytamy, że
można tam zobaczyć pelikany, dzikie konie, a nawet panterę. Nic z tego –
zobaczyłyśmy tylko mnóstwo kotów, które tu szwendają się wszędzie w dużej
liczbie, oraz rodzinę dzików, która przyszła sprawdzić, co też pozostawili po
sobie klienci w restauracyjnym śmietniku.
Natomiast miejsce jest urokliwe –
czyściutka woda, niewielkie plaże, żadnych hoteli. Pięknie widoki na pobliskie
greckie wyspy.
Niestety, część parku jest zamknięta znajduje się tam teren wojskowy. Być może z powodu
uciekinierów z Syrii również plaże są dość intensywnie patrolowane. Wędrujemy
od zatoczki do zatoczki, od plaży do plaży przez leśne ocienione ścieżki.
W jednej z zatoczek jesmy obiad - oczywiście rybę, ale podaną jakże inaczej.
W
drodze powrotnej łapiemy znowu stopa do Kusadasi. Małżeństwo z trzyletnim
dzieckiem. On – wojskowy, ona – nauczycielka niemieckiego. On konwersuje po
angielsku. Gdzie się nauczył języka? W wojsku. Zasada jest prosta – masz
chodzić na kurs angielskiego. Opuszczasz jedna lekcję – zaczynasz kurs od
początku. Opuszczasz drugi raz – wylatujesz z wojska. A praca w wojsku może nie
jest najbezpieczniejsza, zwłaszcza w niektórych rejonach Turcji, ale za to
prestiżowa i dobrze płatna. Teraz stacjonuje w Kas. To jeden z tych
niebezpiecznych rejonów, poza tym zima temperatura spada do minus 35 stopni.
Brrr. Więc marzą o tym, by wrócić do Kusadasi.
Wieczorem wstępujemy do kafejki podziwiać zachód słońca.
Z
rozmów z Turkami i Turczynkami dowiadujemy się, że nawet w bardziej
nowoczesnych rodzinach, gdzie kobiety pracują, obowiązek utrzymania rodziny
spoczywa na mężczyźnie. Kobieta może zrobić ze swoimi zarobkami co chce. W tradycyjnym islamie mąż ma
utrzymać dzieci i żonę, a gdyby chciał mieć ich kilka – każdej musi zapewnić
jednakowy standard życia. Jednak w Turcji wielożeństwo nie
jest legalne.
Ostatniego dnia pobyru w Ozdere wybieramy się na pobliski półwysep, zauważyłyśmy tam stary wiatrak. I znowu przez chaszcze i krzaki - nogi mam podrapane, jakbyśmy toczyły walki z kotami - wspinamy się pod górę i wychodzimy na cypel, który wczoraj fotografowałyśmy z następnego półwyspu.
Znajdujemy stary wiatrak, mocno juz zniszczony, ale nadajl bardzo malowniczy.
Kiedy wieczorem wracamy do pensjonatu, jego mieszkańcy jedzą kolację. Ktoś przynosi nam cherbatę, kto inny - ciasteczka, które właśnie upiekł. Obserwujemy życzie rodzin. z jednej strony zaskakuje nas "służalczość" kobiet, które gotują, podają coraz to nowe przekąski, podlewają raki i sprzątają. Z drugiej strony - obserwujemy wiele sytuacji, kiedy to na plaży ojcowie zajmują się dziećmi, podczas gdy kobiety odpoczywają. Kiedy wychodzimy wieczorem na spacer, na nabrzeżu siedzą całe rodziny, czasami 10 i więcej osób, przynosza stoliki i krzesła, specjalne urządzenia do parzenia herbaty, coś do jedzenia, czasami grill, innym razem owoce. Czasami słychać muzykę, najczęściej jednak gwar rozmowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz