9
lipca
Jedziemy
autobusem do Denzli, stamtąd dolbuszem do Pamukkale. Autobusy są tu bardziej
wygodne niż nasze Polskie busy. Po jednej stronie pojedyncze siedzenia, po
drugiej – podwójne, dużo miejsca na nogi, poczęstunek, woda, ciasteczka.
Jedziemy długo, ale podróż przesypiamy. Na dworcu autobusowym w Denzli kierują nas szybciutko na właściwy peron,
gdzie już czeka busik. W Turcji praktycznie nie ma kolei, więc ruch odbywa się
na kołach z oponami. Mnóstwo TIRów. I drogi znacznie lepsze niż w Polsce.
W
Pamukkale, którego białe tarasy z daleka wyglądają na śnieg, ale skąd śnieg
przy temperaturze dochodzącej d 40 stopni Celsjusza. Na początku nie robią na mnie
wrażenia. Z dołu po prostu resztki śniegu, miejscami przybrudzonego.
Nocleg
znajdujemy bez trudu w pierwszym pensjonacie Beyaz Kale, do którego zaglądamy. Jak wszystkie - z basenem, do
którego napływa woda termalna ze wzgórz. Hoteliki świecą pustkami. Zawirowania
polityczne i straszenie terroryzmem w Turcji przyniosły swoje opłakane dla
tutejszych przedsiębiorców efekty. Bardzo sympatyczny właściciel codziennie serwuje nam śniadanka z owocami. Płacimy 100 LT za dwójkę ze śniadaniem.
Idziemy
na spacer, na pierwsze spotkanie z Bawełnianym zamkiem. U podnóża wzgórza
spływająca woda utworzyła jeziorko, w którym pływają gęsi i kaczki.
Następnego dnia wędrujemy - nie wpadłyśmy na to by kupić Muzei Pas, który jest ważny przez 15 dni i umożliwia wejści do większości obiektów turystycznych. Ale to nic, spędzamy tu więcej niż dwa tygodnie. Wedrujemy po wapiennych tarasach już o wczesnym poranku, tak by uniknąć tłumów turystów. Udaje się. I tym razem robią one duże wrażene, chociaz widać, że działania turystów i turystyki nieco zniszczyły ten cud natury, W latach 60-tych zbudowano tu kilka wypasionych hoteli, które korzystając wz wód termalnych niekorzystnie wpłynęły na środowisko. Hotele zostały wyburzone i jest szansa na zachowanie tego, co pozostało.
Woda jest kierowana do baseników wąskimi kanałami, w których nierzadko siedzą turyści.
Woda jest kierowana do baseników wąskimi kanałami, w których nierzadko siedzą turyści.
Spacerujemy po tarasach, kiedy jeszcze nie ma tłumów chińskich i rosyjskich turystów dowiezionych autokarami z nadmorskich kurortów.
Idziemy tam, gdzie jest cicho i spokojnie. Wielu turystów interesuje Bawełniany zamek, ale mało kto zagląda do ruin starżytnego miasta Hierapolis, położonego tuż obok. W Pamukkale chodzi się boso, a woda z gór płynie po wapiennych tarasach, stale obmywa stopy, zasila miejski wodociąg i baseny, poi ptaki.
W Pamukkale chodzi się boso, a woda z gór płynie po wapiennych tarasach, stale obmywa stopy, zasila miejski wodociąg i baseny, poi ptaki.
Miasto było przyjazne, akwedukt doprowadzał wodę, publiczna latryna przy głównej ulicy zapobiagała wylewaniu nieczystości na ulice i głowy współobywateli, jak to bywało w Europie.
Spacerujemy główną ulicą miasta w wyobraźni dobudowując ściany i okna tutejszech domów sprzed wieków. Dochodzimy do teatru. TEATR - w każdym starożytnym rzymskim mieście było takie miejsce jak amfiteatr. Kultura czy igrzyska?
Niewarty fotograficznego odnotowania wydał mi się basen Afrodyty, zwłaszcza, że tłum żądnych odmłodzenia o lat dziesięć turystów stał w długiej kolejce do wejścia. Jeśli ma zadziałać magia, to w naszym baseniku jest ta sama woda!
Po zwiedzeniu Pamukkale i Hierapolis i krótki odpoczynku w naszym domku jedziemy do Czerownej wody w Karahayit. To zaledwie kilka kilometrów dalej, ale jakaż różnica! Nie ma turystów, skały są kolorowe, głównie z odcieniu czerwieni i zieleni za sprawą żelaza i magnezu, Wypływające ze skał wody termalne mają temperaturę około 45 stopni. Ała, parzy!
Nie spotykamy tu turystów, a jedynie tureckie rodziny, jak zwykle mile uśmiechające się do nas. Spotykamy młodego człowieka, którzy przyjechał z rodzicami i wujostwem, mówi po angielsku, był w Warszawie na SGH w ramach wymiany studenckiej. Starsze panie (jedna z Konyi oktana hustą i zakryta od stóp do głów wypytuje o nasze podróżowanie i oczywiście kiwa głową i smieje się z niedowierzaniem.
Z Karahayit łapiemy stopa małolat w mercedesie ze skórzaną tapicerką jadąc informuje swoją dzieczynę, że zabrał dwie "dziewczyny z Polski" robi nam słitfocię i jej wysyła, ale dowozi nas cało na miejsce - do wejścia do Leodikei.
Leodikeia - ponad 5 ha stopniowo odkryanego przez archeologów potężnego miasta. Na razie tylko kolumny, główna ulica, teatr, agora i to, co udało się odtworzyć z ogromnych 50-pokojowych domów. W oddali widzimy dwójkę turystów, chyba bez nich czułybysmy się nieswojo w tym miejscu. Słychać tylko cykady, jest upalnie, powietrze nie porusza się, a w oddali widać białe tarasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz