Polecany post

Maria i Jan

16.07.2017 Jeszcze tego samego dnia chcemy zobaczyć dom Marii. To ponoć miejsce w którym matka Jezusa dożyła swoich dni. Niełatwo tam się d...

wtorek, 6 lutego 2018

Bengalor 7.02.2018

Znowu w Indiach. Tym razem w planie mamy penetrację południa.
Samolot wymyty.
 Lot z Amsterdamu całkiem przyjemny.

Z samolotu widziałam morze Kaspijskie, światła Teheranu i ośnieżone góry wokół niego. Potem nastała kompletna ciemność, tylko księżyc na niebie, jego połówka, tu, zupełnie inaczej niż w Polsce, położona na boku.
Przyleciałyśmy do Bangalor o pierwszej w nocy. Lotnisko wielkie, ale nie takie jak w Bombaju czy Delhi. I atmosfera inna. Żadnych naganiaczy. Na lotnisku zasięgając języka poznałyśmy dwóch symatycznych  Hindusów z Radżastanu, dzięki nim bez obawy dotarłyśmy wspólną taksówką do naszego hostelu. Kosztowało nas to zaledwie 400 rupii (40 km).
Bengalore jest czyste już na pierwszy rzut oka. Jak na Indie oczywiście. Nie widziałam jak dotąd ludzi śpiących na ulicach. To miasto IT, z wieloma uczelniami i rozwinietym przemysłem (głównie nowoczesne technologie, zwane jest doliną krzemową Indii. 10 milionów mieszkańców wielki plac budowy, a jednocześnie ogromne obrzeża willowe.
Nasz Backpacker Panda hostel położeny jestb w bocznej dość spokojnej  uliczce. Jednak na dzień dobry w środku nocy - niemiła niespodzianka. Nie ma dla nas zamówionego pokoju. Propozycja spania w dwóch oddzielnych dormitoriach pełnych obcych facetów chrapiących donośnie - odrzucona. No to śpimy w holu.

Rano pobudka, bo ludzie zaczęli się kręcić. Na śniadanko poszłyśmy do pobliskiej knajpki. Drogo i mało indyjsko.
No i spacer po najbliższej okolicy zanim nam nie przygotują pokoju. Ruch jak to w Indiach - trąbiące samochody i tuk-tuki (trąbienie zamiast kierunkowskazów), uliczne kramiki, w których przygotowuje się jedzenie. Kolorowo. No i krowy oczywiście. Wieczorem byłyśmy świadkiem niewielkiej walki byków - starszy określał chyba granice swojego teryterium, a cała akcja rozgrywała się na ruchliwej ulicy. Była to bardziej przyjacielska igraszka niż prawdziwa potyczka.



W południe wracamy na dospanie. Dostajemy po róży, bo dzis w Indiach jest dzień róży. To miłe.


Późnym popołudniem po dłuższej dżemce szukamy możliwości kupienia biletów do Hampi, a właściwie do Hospet. Nocnych sleeperów jest aż osiem, ale brak możliwości kupna on-line bez tutejszego numeru telefonu. Więc niemal cały wieczór poświęciłyśmy na szukanie punktu sprzedaży biletów. Bezowocnie. Za to udało nam się porządnie zmoknąć! Lało jak z cebra, a przecież to nie pora deszczowa. I był to mój pierwszy deszcz w Indiach. Myślałam, że tu pada tylko w czasie monsunu, haha. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz