Najpierw słów kilka o wodzie. Oszczędza się ją. W łazience znajdziecie podobne utensylia jak w Turcji - wiadro i kubek.
A więc, jak z tego korzystamy? Do wiadra nalewamy wodę (możemy przynieść trochę gorącej z miejsca, w którym ją znajdziemy). Polewamy się najpierw kubeczkiem. Uwierzcie mi, wystarczą 3--4 kubeczkiby zmoczyć (a może zamoczyć) się całkowicie. Potem myju-myju mydełkiem lub żelem pod prysznic i szamponem. Następnie płukano - na to zużyjemy 5-6 kubeczków. W sumie zejdzie man pół wiadra. Dla porównania w domu, gdy biorę prysznic, zużywam niewiele mniej wody, niż na kąpiel w wannie. Oszczędnie bardzo - 1/3 wanny, co najmniej 3 takie wiadra. Czyli - 6 razy więcej wody. Czy woda jest odnawialna?
Po śniadanku późnym wynajętą rikszą udałyśmy się na wycieczkę. Pierwszy etap - Świątynia Hanumana. Podejście na szczyt wzgórza po 575 schodkach okazało się dla Asi niemal zabójcze. Zostawiłam ją na chwilę, sądząc, że już jest lepiej, a pote - znalazłam otoczona Hindusami i Hinduskami, którzy poili ją wodą i przykładali do głowy mokre chusteczki.
Ja zdążyłam zwiedzić świątynię i poobcować z małpami, których kręci się tam mnóstwo. Jak wszędzie zresztą, baraszkują nawet na drzewie obok naszego Jungle Tree. W świątyni dostałam z ręki do ręki malutki okrągły placuszek. Był bardzo słodki i pożywny. Obok świątyni ustawiła się kolejka ludzi przy zadaszonym placyku. Tam dawano jedzenie wszystkim chętnym. Bezpłatnie. Dwoje Polaków, którzy reanimowali (no, trochę przesadziłam) Asię, powiedzieli, że nikt nie chciał od nich pieniędzy, a gdy upierali się, że zapłacą za posiłek, zaproponowano im, żeby wpłacili datek na świątynię. Bardzo oficjalnie przyjęto od nich pieniądze wydając pokwitowanie.
Do świątyni Hanumana pielgrzymi przynosili kokosy i trociczki. Hmm pewnie dlatego, że to bóstwo nie całkiem człowiekim było; miał Hanuman wiele z małpy.
Postanowiliśmy odwieźć Asię do naszego tymczasowego domu, a dopiero potem sama z rikszarzem-przewodnikiem wyruszyłam na dalszą część zwiedzania.
Zauważyłam, że na mapie Google zdjęcia i opisy nie odpowiadają rzeczywistości. Świątynia Hanumana znajduje się dokładnie na wzgórzu Anjandrib, stamtąd też można obserwować zachód słońca na dolinami. Zdjęcie tej właśnie świątyni ktoś zamieścił przy Anjana Matha Tempel, która w istocie jest niezauważalnym i małoznaczącym przybytkiem duchowości.
Pierwszym upnktem naszej popołudniowej wyprawy była świątynia Pampa Sarovar przy zbiorniku wodnym, w którym kąpały się małpki. Skakały do wody, pływały i bawiły się jak dzieciaki.
Świątynie tutaj znacznie różnią się od radżastańskich, są znacznie mniejsze i skromniejsze ale bardziej kolorowe. Budowle z kamienia, którego tutaj jest dostatek, są pobielone i pomalowane. Dominują w dekoracjach kolory pomarańczowe i żółte.
Przed świątynią na drzewie zawieszone kolorowe woreczki zawierają dary dla bóstw, mają one zapewnić szczęście lub spełnienie życzeń, a może po prostu spokój?
Na schodach prowadzących do świątyni kobiety siekają jakąś zieleninę, inne tną gałązki na miotełki, a jeszcze inne po prostu żebrzą. Idące do Swiątyni Hinduski proszą o zdjęcie. To ciekawe, nie chcą sobie robić zdjęć ze mną dla siebie, po prostu chcą być sfotografowane i to ja proponuje wspólną fotkę. Ciesza się bardzo. Na koniec ściskam ze dwanaście dłoni.
Następnym punktem naszej podróży jest Anegundi, wioska naznaczona czasem. Niegdyś było to dostatnie miasto. Teraz planowana jest rewitalizacja zabytków. A jest ich tu wiele.
Brama wjazdowa do miasta:
Gagan Mahal - stary pałac należący niegdyś do władców Imperium Widźajanagara. Wspaniały pałac służył jako mieszkanie dla członków rodziny królewskiej. Podczas upadku imperium w 1565 r. w związku z napadem Mughalów, pałac został zniszczony, podobnie jak większość innych budynków w Hampi. Ten 500-letni pałac jest jednym z wielu pałaców, które dodawały uroku królestwu podczas szczytu imperium Widźajanagara. Ponoć pałac był niegdyś kwaterą królowej.
Większa część pałacu popadła w ruinę.
Na cetralnym placu miasteczka widzę dziwny pojazd.
Wioska nie przypomina dawnej świetnosci z wyjątkiem kilku budowli.
Na rzece toczy się życie - pranie, suszenie, mycie, rozmowy, zabawy, jedzenie... Pranie ekologiczne - bez użycia proszku. Po prostu tłucze się mokrymi ubraniami o kamienie i w ten sposób usuwa z nich brud. Potem tylko płukanko w płynącej rzece i gotowe.
Przy wyjeździe z miasteczka straszą nas biegnące z naprzeciwka krowy (a może byki).
No i powrót do "domu". Znowu pola ryżowe. Jeszcze kawałek życia - na głazach przed domkiem suszą się krowie placki, będzie na czym gotować jedzenie.
Wieczór spędzam na miłej pogawędce z 25-latkiem z Bangalore. Dochodzi do zwierzeń, pokazuujemy sobie zdjęcia. Ja - synów i wnuczki, on - rodziców. Mówi, że w dużych miastach już nie ma zwyczaju, żeby rodzice wybierali żony i mężów swoim dzieciom. Opowiada o swojej miłości, niestety, zostawiła go dwa lata temu dla innego, a on nadal nosi jej zdjęcie w portfelu. Mówię: "No to walcz o nią", a on, że nie, już się nawalczył, nie będzie jej przeszkadzał, skoro jest szczęśliwa.
Dla kontrastu - informacje praktyczne. Za nasz Jungle Tree zapłaciłyśmy z jedzeniem za dwa dni i dwie osoby około 2500 Rp (125 zł), za to przejazdy okazały się dość kosztowne. Wycieczka w sumie 1300 Rp), dojazd do przeprawy na rzece 500 Rp za trzy osoby. Następnym razem wybrałabym nocleg przy samej przeprawie np. Bobby guest house prowadzony przez Nepalczyka. I nie polecam wymiany pieniedzy na lotnisku, tak dostałyśmy 5700 za 100 dolarów. Tu - 6300. Różnica spora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz